środa, 24 listopada 2010

Czesio-rozrabiaka, cosie i chochliki

Kudłaty łeb układa mi się na kolanach i łypie w górę brązowymi ślepiami, szukając kontaktu wzrokowego ze swoją bardzo zajętą Panią.
Nie działa.
Po chwili namysłu czarny mokry nochal wpycha mi się na klawiaturę, a szeroko uśmiechnięty  pysk wytrąca mi myszkę z ręki:
"No, pobaw się, pobaw!" - majta wywalonym radośnie jęzorem -
"Patrz! mam nowe COŚ. Widzisz? Chcesz spróbować?"
Ależ wiem, Czesiu, że masz nowe coś. Piękne nowe coś z takim czymś. Sama ci je uszyłam :)
(Powtarzam:
Sa-ma-u-szy-łam!!!)
I teraz, Czesiu kochany, chcę o tym napisać, a także przy okazji o tobie, zgoda?
Czesio układa się smutny z nosem na kwintę i udaje obrażonego na wieki.

Oto obrażony Pies:


Cóż za aktorstwo!
Nie znam drugiego Psa, który by tak udanie podpierał się nosem. Najlepiej oddałoby to zdjęcie z psiego profilu, ale Czesio wyraźnie się na mnie wypiął i gdy chciałam lepiej ująć tę jego kwintę, zmienił pozycję.
Nie, to nie :(
Zdjęcia obrażonej pani Pani nie posiada .
Toteż łypiąc raz po raz na siebie odpowiednio leżymy pod stołem/siedzimy przy biurku i wzdychamy ostentacyjnie/ piszemy sobie, nie biorąc tego wzdychania na serio.
A skoro już tak leżymy i wzdychamy, no to ... dobrze, niech będzie o Psie na początek.
Pies ten ma bowiem swoje zady i walety.
Wierny jest, przytulny, spacerujący namiętnie, co Pani bardzo w Psie docenia, bo bez niego czasem się nie chce, i w ogóle jakoś cieplej w domu i bez palenia w piecu.
Ale z drugiej strony...
Pasjami pożera wkładki w butach, samych butów nigdy nie niszcząc, tylko wyklejone od wewnątrz wyściółki. Najchętniej skórkowe. Najchętniej dobrej jakości.
W jednej parze symetrycznie wymemłał Panu owe wyklejki tak, że, jak Pan powiada, chodzi mu się teraz, jak na bosaka.
Się nie dziwię. Rzec można, lekkie i mięciutkie są teraz, niczym indiańskie mokasyny z dobrze wyprawionego bizona..
Dlatego też nikt w sieni butów sam na sam z Psem nie zostawia.
Nie można też porzucić tam torebki, gazety, czy rękawiczek.
Zaraz staną się zabawką w paszczy tego przemiłego potwora.
Przyjaciółka pociesza mnie, że Psy tej rasy mają tak do 4. roku życia. Niech policzę... jeszcze 2,5 roku czesiowego zbójowania :)
Z większych szkód można by wymienić poszczerbione schody, zjedzoną piłkę, zagubiony klapek Pana, i jeszcze coś, co zostawiam na koniec.
To i tak nic w porównaniu z wybebeszonym fotelem czy podgryzionymi nóżkami od antycznego (byłego już dzięki temu ) tremo mojej znajomej. To nic.
Niemniej chcielibyśmy mieć wychowanego psa, chociaż wiejski on, a nie rozpuszczonego łapserdaka.
Toteż nie bijemy, ale reagujemy, słowem, gestem a nawet przekupstwem :)
No, ale co zrobić z apetytem Psa na wypełnione gąbką posłania? Takie gotowe z psiego sklepu w niebagatelnej cenie?
Po stwierdzeniu pewnego razu na wiosnę, że Pies wciąż rośnie i stare leże mu już nie wystarcza, dokonaliśmy zakupu komfortowego całorocznego legowiska niczym szezlong, w barwach ochronnych. A jakże.
Następnego dnia po południu zastaliśmy w domu niezłe pobojowisko.
Nie dość, że materiał poszarpany był w strzępy, które jednak jakoś dałoby się załatać, to jeszcze wyżarty od spodu wkład, posiekany był w drobną kostkę (no,  tak drobno to nawet ja sałatki nie kroję), a na dodatek cała "burta" obgryziona  jak jakieś ciasteczko. Fantazyjnie tak, żeby było ciekawiej.
Od razu wiedzieliśmy, czyja to sprawka.
Ślady zębów jednoznacznie wskazywały na Czesia.
Czesia mina - po okrzyczeniu - wskazywała natomiast jednoznacznie na nas, jako złych ludzi, co się nie znają na psiej psychice:
"Nie trzeba było mnie zostawiać samego z tym nowym "czymś"o świeżym wstrętnym zapachu i w obrzydliwym kolorze" - rzekł pies oczami, z godnością podpierając się nosem.
Udaliśmy, że nic nam ta mina nie mówi ani nas nie wzrusza, i wynieśliśmy milczący i źli opłakane resztki psiego mebla wprost do kubła na śmieci.
Za karę Pies dostawał odtąd przez całe lato stare niegustowne i pozbawione formy koce. W nich również wygryzał dziury, memłając je chyba z nudów pod naszą nieobecność, lub gdy go wszyscy ignorowali.
Wiecie, z tym smutnym nosem na kwintę, uwaliwszy się nieopodal nas, żebyśmy dobrze widzieli jego ostentacyjną samotność.
Ale Pani zrobiło się w końcu Psa żal .
Zima idzie, śnieg z deszczem już zacina, w sieni (psim pokoju  - gdy nikto je doma) nieco zimno, bo od piwnicy ciągnie. Ech, pochyliła się Pani nad psim nieszczęściem (aktorsko udanym, ale jakże rozdzierająco).
"Kołderkę Psu uszyć trzeba" - pomyślała  pewnego jesiennego popołudnia.
Następnego dnia już  miała ręcznie przyfastrygowane  2 grube warstwy do trzeciej, cienkiej, stanowiącej pokrycie, czwartą miała doszyć maszyną z trzech brzegów do materiału, tam, gdzie ocieplenia nie ma, tak żeby maszyna całość ładnie złapała i odszyła równo. Następnie przewrócić na prawą stronę i zaszyć pozostały czwarty bok. Łapiecie?

Nieważne.
W każdym razie naocznie można by stwierdzić, że żadna to filozofia. Miała być.
Bo i tak maszyna robiła, co chciała.
Dość powiedzieć, że po obrzuceniu całości i zszyciu jednego boku po 2 godzinach oddaliłam się z zaciśniętymi bezsilnie piąstkami ciskając przekleństwa, na głos,  do kuchni, gdzie wyżyłam się na kotlecie wieprzowym.
Nie powtórzę owych słów i jak jej, tej maszynie,  zamierzałam się odwdzięczyć.
Dość, że wydalam niedawno na jej przegląd okrągłe 100 złotych.
Powtarzam: sto!
A działy się te same historie, co zawsze.
Niech mi kto powie, że przedmioty nie mają duszy. Owszem. Mają. Zaprzedaną diabłu. I żyją swoim własnym życiem, zatruwając nam nasze z niewiadomych powodów, chichocząc złośliwie z naszej nieświadomości. Ja w każdym razie od czasów przedszkolnych wierzę w dobre domowe duszki i wredne chochliki siedzące w sprzętach.
Powróciłam do prób reanimacji tej rzeczy pozornie martwej następnego dnia.
Najpierw powoli, jak żółw ociężale ruszyła maszyna po stole ospale... czy jakoś tak.
Mam! Uff! Okiełznałam ją! Ileż trzeba było pokory i opanowania, wie każdy, kto ma takie same chochliki w swym obejściu.
Pozostałe boki zajęły mi więc kolejny dzień, naznaczony udręką i okupiony przelanym potem  i odrobiną krwi. Bo po zszyciu tego i owego zostało jeszcze ręczne przepikowanie gdzieniegdzie kołderki, żeby materiał  nie dał się tak łatwo chwycić ząbkami. To się pokłułam też gdzieniegdzie.
A jako pocieszkę na wypadek napadu samotności Pies dostał kość. Z materiału.
Za wypełnienie posłużyły mi Pańskie skarpetki. Używane, zdeparowane, wyprane, zwinięte w grube ruloniki i ciasno upchane. Potrzeba 10 skarpetek bez pary. Albo 5 par beznadziejnie dziurawych.
W każdym razie Pies mógł dziś wypróbować nowe legowisko i nowe "COŚ" do zabawy.
Ja wiem, że to nie przypomina kości, a raczej dwustronny toporek. Ale co tam  I tak zwyciężyłam!
A Czesio taaaki szczęśliwy:


 Pierwsze obniuchanie z obu stron i odbiór techniczny. Bardzo dokładny.






"Nie zabierzecie mi"
(można przy okazji podziwiać obgryzione schody oczekujące na wymianę. Kiedyś :)






"No, to śmigamy, na co czekasz :) " - taka postawa koło drzwi wyjściowych nie pozostawia wątpliwości, że Czesio domaga się wyjścia  do ogrodu ze zdobyczą. Zazwyczaj są to kości jadalne, których nie zwykł konsumować na wypolerowanych kafelkach. Hm...

Celowo nie robiłam zbliżeń kołderki, żeby złośliwcom nie dawać pretekstu do wyżywania się na mnie i publicznych kpin. Że krzywo, że się marszczy i że w ogóle co to jest.
Jeszcze raz nie bez dumy powtarzam: ZWY-CIĘ-ŻY-ŁAM, i tylko to się liczy.

A na osłodę mych zmagań dostałam dziś paczkę.
Czesio myślał, że to on ją dostał, bo leżała na parapecie okna obok  drzwi wejściowych, gdyż listonosz, to swój człek, i się w obejściu naszym rozeznaje. Nie wchodzi tylko, gdy Pies hasa swobodnie, bo zbyt wylewnie okazuje on gościom swe uczucia. Toteż dziś wszedł, ale się nie dodzwonił, bo chyba właśnie wtedy wykańczałam kość.
Nieświadoma tegoż wypuściłam Psa na dwór i chwilę potem kątem oka ujrzałam go skradającego się do okna, łapiącego inne "COŚ" delikatnie zębami i zmykającego w kąt podwórka.
Wybiegłam niemal boso, na deszcz ze śniegiem, domyślając się, czym może być ten biały papierowy przedmiot. Niechybnie to COŚ było moje. Stoczyłam nierówną walkę z ryżym potworem.
Gdyż ja mam słabe nadgarstki, a on paszczę łakomą i szczęki żelazne.
Ponadto widząc nadawcę, choć w połowie w paszczy Psa, starałam się najdelikatniej wyperswadować mu ten obiad, bo wiedziałam że delikatny z materii acz niejadalny.
Och, gdyby ktoś mógł tę scenę nakręcić!. To ja byłabym teraz mistrzynią cierpiętniczych min i żałosnych zawodzeń, załzawionych oczu błagania i słodkich obietnic ujmujących za serce.
I znów! Udało się!
ZWYCIĘŻYŁAM!!!
A po wszystkim z nadżutej obślinionej koperty wyjęłam te cacuszka:
Tak oto wędrująca Monika zapoczątkowała w naszym domku świąteczne ozdabianie i pachnienie.
Dziękuję Ci Iko serdecznie!
I za błyskawiczną przesyłkę i za niespodziankę i za całokształt :)
Od razu wpięłam sobie przypomnienie:
"Uśmiechać się. Być życzliwym. Nie dać się zwariować"

I wreszcie obiecane "na koniec" - to będzie zagadka.
"Czyja to sprawka i ile to było kasy".
Wszystkim, którzy podadzą przynajmniej zbliżoną do prawdy odpowiedź, wyślę COŚ.
I nie będzie to kość :))
O okolicznościach poniższego innym razem, bo Czesio chce spać, a ja głośno stukam w klawisze:))








Dobranoc, pchły na noc :)
Wasza
Lewkonia

poniedziałek, 22 listopada 2010

Przypominać sobie muszę, że ...

                            ***
Rozpuszczam je powoli 
na języku
w kostce czekolady, truskawce
Delektuję się nim długo
zamykając
oczy


Pozwalam mu rozpełznąć się 
po moim ciele
w promieniach słońca


Wdycham je głęboko z nadmorskim jodem
i zapachem sosen


Wsłuchuję się w nie w Świetle księżyca
wraz z Debussym


Trzymam je codziennie w rękach
krojąc chleb na kolację

Wypuszczam je raz po raz
lekko zakurzone
pachnące cynamonem i naftaliną 
ze starego kredensu po dziadkach


Gładzę je palcami i całuję
oglądając stare fotografie
Dziadek ułan
Babcia w lisach
Mama w zbożu

Ma ciepły głos Anny Dymnej
gołębie serce  teściowej
ręce mojej mamy


18 miesięcy pęczniał nim mój brzuch
aż mi pępek wędrował pod nos
mój pępek świata


Teraz rozpanoszyło się na 50 m2
zarozumiałe i nieokiełznane
aż je czasem muszę trzepnąć w ucho


Ma kilkadziesiąt imion i nazwisk
czasem odchodzi jedno z nich
nie rozpaczam 
zapalam mu światełko w sercu


Wędruje z jednych przyjaznych rąk do drugich
pachnące świeżą farbą
lub z poszarpanym grzbietem
by trafić w mój kąt
z lampą i herbatą

Jego okruchami
delektują się gołębie i dzikie kaczki

Jest pracochłonne i niewdzięczne
bezczelne i rozwrzeszczane
I ściąga na klasówkach
Ale patrzy we mnie jak w obrazek


Daje satysfakcję
wystarcza na życie


Ma dość ostry zarost
Nie jet sentymentalne
Jest wierne

Nie mam zamiaru uganiać się za nim
po Francuskiej Riwierze 
ani żadnym innym raju na ziemi


Zdobywać jakieś tam jego szczyty
zastanawiać się, czego mi brak
do jego pełni

Mam je w każdej komórce mojego ciała
w każdej rzeczy, którą mogę dotknąć, lub zobaczyć

Wypełnia mi płuca
wplątuje się we włosy


Mogę się w nim wytarzać, zrobić orła
I zanurzyć w nie
Spływa po mnie 
i wsiąka w ubranie

Kiedyś potykałam się o nie
myśląc, że do niego dążę


A miałam je od urodzenia


Sama otwieram sobie na nie oczy
każdego ranka


25.08.05


  
         ...... mam szczęście .

Robię pauzę w szwie za igłą, szarpiąc się z nitką mych myśli....
Gdyby mieć taki naparstek na duszę...
No cóż, nie da się uniknąć ukłuć podstępnych i dokuczliwych, drobnych draśnięć, tych podskórnych, acz długo się paprzących, i tych głębokich, zadanych tak gwałtownie, że aż nas dziwi nasz brak obronnego odruchu.
Wtedy najlepiej założyć sobie plaster  z własnego optymizmu.
Wyobrazić sobie, że tych wszystkich dobrych rzeczy nie ma.
A potem przypomnieć sobie, że są.

Na szczęście :)


Wasza
Lewkonia

piątek, 19 listopada 2010

"Słowa muszą znaczyć"

Półnagi
prehistoryczny człowiek
cisnął kamień w swego wroga
przelał krew
lecz kamień nie upadł
na ziemię
poleciał dalej
za horyzonty
Nie myślcie, że kamień zginął
Kamień zamienił się w strzałę
stał się mieczem
kulą
pociskiem
On, jak myśl, nie zatrzymał się w miejscu
Stał się atomem
rozrywając południki
krusząc marzenia
rozpluskując oceany
szybował...

Ten kamień
nie zatrzymał się do dziś
Dokąd leci?
On
w neutron
w elektron
przemieniony
staje się
wszystkim
Staje się ogniem
        Staje się jadem
               Staje się śmiercią

O Ty, który dziś żyjesz wraz ze mną
Bracie mój jednoplemienny
powiedz
czyż nie można zatrzymać
kamienia
          którym cisnął
                  półdziki
                      prehistoryczny
                             człowiek?


Ali Kerim (1931-1969)




Do pewnych strof wracam częściej, do innych obiecuję sobie wrócić, zwłaszcza tych w językach Rilkego i Puszkina, by przegryźć się przez zawiłości obcego syntaxu, porównać moją wersję z wersją tłumaczy.
Lubię etymologiczne i porównawcze badania. Lubię rozkładanie na pierwiastki myśli poety.
Mimo obrzydzonego dla wielu "co autor miał na myśli",  ja się tym bawię.
Lubię sobie wyobrażać. Lubię się wczuwać.
Wzruszać, czytać na głos, zmieniać modulację, przestawiać akcenty.
Trzymać książkę w ręku otwartą, a wzrok mieć nieco nieprzytomny.
Odkąd czytać potrafię - proza mi nie wystarcza.

Mam ulubionych poetów, którzy mnie nigdy nie znudzą.  Są i tacy, którzy nie przemawiają do mnie, zbyt współcześni, metaforyczni do obłędu, dzisiejsi dadaiści, i w ogółe Dada-język jako taki, w którym słowa niemal nie istnieją.
A "Słowa muszą znaczyć".
To zdanie też bardzo lubię. I tego, kto mi je przysłał wiedząc, że będzie w moim guście. Zwięzłe jak haiku. Celne.
Pozbawione dopełnienia -  ale jasne.


Znaczyć - mieć znaczenie, wagę, sens, treść, wymowę.
A skoro tak - należy  znaczenie słów znać, nim się ich użyje,  ważyć je, nim się nimi zechce posłużyć w danym kontekście, zwłaszcza  kierując je do kogoś konkretnego, być świadomym ich działania i skutku, jaki odniosą, ich leksykalnych i brzmieniowych właściwości.
Używając danego słowa, lub ich ciągu, możemy bezpowrotnie wysłać  w świat dowolną informację.
Wyłączając echo i lawinę.
Zwłaszcza lawinę złego, co zawsze powraca.
Dlatego musimy być pewni, że jest ona nie tylko poprawna semantycznie, czy składniowo.
Poprawność ortografii, deklinacji  w komunikacji ma drugorzędne  hm ..znaczenie. Ale też owszem ma.
Z szacunku dla odbiorcy warto zajrzeć czasem do słownika.
Musimy natomiast wiedzieć absolutnie,  czy jesteśmy pewni tego, co mówimy, i czy niechcący nie wprowadzimy kogoś w błąd. Czy w nieodpowiedzialny sposób nie dotykamy nimi do bólu.
Bo słowami można dotknąć bardziej, niż dłońmi.*
Bo słowa mogą być jak kamień właśnie - nie do zatrzymania.
A przecież wystarczy pomyśleć, zanim  ...
To, prócz mowy i zdolności manualnych, wyróżnia homo sapiens spośród naczelnych.
Abstrakcyjne, logiczne, przyczynowo-skutkowe....
Myślenie.
A więc - zdolność przewidywania, wyobraźnia, empatia....
Ale
przede wszystkim od dzikich
półnagich
prehistorycznych ludzi
różni nas to, że
mamy
wiele
wiele
słów.

Wystarczy je tylko dobrze dobierać, bo raz  rzucone....

Tomik wierszy wschodnich narodów, mój własny, zapomniany na ćwierć wieku, wpadł mi w ręce parę dni temu na strychu.  Mamusiu! Jaki stareńki!
Jak zwykle siadłam i zapomniałam o bożym świecie.
Zamiast przyziemnie tworzyć ład w stosach papierów, zajęłam głowę tworzeniem tej oto interpretacyjnej klamry.
Nie wiedziałam jeszcze wtedy, że mi się przyda.
Niestety.

Dobrych słów i spokojnych snów
Wszystkim
życzę


Lewkonia

P.S. * Samotność w sieci -  wzruszająca, prawda?
Oby jak najmniej takich samotności.
A za ewentualne błędy przepraszam, sprawdzam po pięć razy, lecz mam komputerową dysgrafię i belferski niestety niedopatrz  :)

poniedziałek, 15 listopada 2010

Och!




Byłam tam znów, pod niebem Paryża, wczorajszego popołudnia.
Zrobiło się niemal sierpniowo.
Odpłynął nastrój melancholii, a szarość pokraśniała.
Ciepły Paryski wieczór.
Cudny!
Zastukałam pantofelkami o bruk pod Tour Effel, zawirowałam sukienką w rytm muesette na Champs  Elysee.
Niestety, nie skosztowałam kasztanów na Place Pigalle, bo ich tam zwyczajnie nie sprzedają.
Zjadłam za to lekki crepe w drodze na Montmartre i podziwiałam wieczorną panoramę miasta ze schodów u stóp Sacre Coeur.
A zewsząd dobiegały  głosy akordeonu, bandoneonu i rzewnych skrzypek zmieszane z perlistym śmiechem kobiet, zaczepnym śpiewem szansonistek, melodyjnym nawoływaniem ulicznych sprzedawców, radosnym kawiarnianym gwarem..
Dałabym głowę, że tam, na ławeczce oświetlonej starą latarenką widziałam siedzącą charakterystyczną drobną postać w czarnej sukience.
Edith?
I gdy idąc spacerkiem po łacińskiej dzielnicy,  zatapiałam się w spokojnym nurcie Walca Amelii, nagły akord poderwał  moją stopę i szarpnął ramieniem.
Ałć!



Wpadłam w czyjeś mocne ramiona.
Czyjaś dłoń zacisnęła się na mojej, a druga wpiła mi się pod łopatkę.
Zdecydowanie.
Nie cierpiąc sprzeciwu.
Czarna koszula rozpięta głęboko odsłaniając silny tors naparła na mnie mocno.
Och!
I nagle znalazłam się w ledwo oświetlonym zaułku Buenos.
I zniknął melodyjny walczyk.Wstrząsnął mną dreszcz od pięty aż po czubek głowy.
Ach!
To, carrramba, Banderrras !
Skąd? Jak?
Nie miałam czasu nawet pisnąć, a co dopiero wdawać się w rozmowy.
Sunęliśmy zakleszczeni w tangu, nie habanerze, czy milondze, lecz w tangu krwistym, argentyńskim, przy ostrych dźwiękach bandoneonu, walcząc o władzę między dwojgiem, to tryumfując, to pokornie
poddając się wzajemnej pasji.
Gorset opinał moją kibić, karmin sukienki z morzem falban przelewał się z brzegu po brzeg uliczki, to gubiąc w mroku, to w kręgu światła  wirując, wybuchając pełnią barwy i kształtu.
No, świat mi się skurczył do tych ramion.
I słowo daję, zostałabym chętnie, ach, na wieki z Piazollą i Gardelą.
Gdyby nie...Chaczaturian Aram.
Co mnie porwał w karuzelę Walca, tak przejmująco gwałtownie, tak namiętnie i bez słowa...
Czyjeś oczy ślą zza maski spojrzeń szyfry.
Obezwładnia mnie ten taniec, sił  już nie mam, ale krążę, krążę, krążę...
Tyś to? Książę?




I tak oto pół świata wczoraj przetańczyłam.
Ach, gdzie ja nie byłam :)
Czego nie piłam!


PS
Serdecznie polecam ten oto duet.:
http://www.mik-duo.art.pl/linki.html
Małe gminne Ośrodki Kultury i  Wiejskie Biblioteki.
Sprawdzone przyjaciółki, co choć tanga nie lubią, na koncert idą ochoczo.
A gdyby ktoś był ciekaw, ten młody utalentowany akordeonista z mojej gminy pochodzi :)
Wasza
Roztańczona Lewkonia.

sobota, 13 listopada 2010

Lacrimosa

Nie wiem, co robię źle, ale kompletnie mnie to nie wzrusza, że kod do linka nie działa.
Wklejam zatem, jak dotąd, na piechotę.
Posłuchaj.
http://www.youtube.com/watch?v=brotY-aMCBE

Wzrusza mnie co innego, o wiele istotniejszego, niż html.
Życie, przemijanie, i to, co po nas.
Henryk Mikołaj Górecki wpisuje się dziś mistrzowsko w mą listopadową melancholię swoją symfonią No3.
Ulegam nastrojowi tych pieśni nie wbrew sobie.
Przeciwnie.
Poszukuję w tych dźwiękach spokoju. Odpowiedzi.
Jak zawsze - absolutu piękna i szlachetnej definicji dla cierpienia,
z którą nie można się kłócić.
Nie wypada.
Bo tak szlachetna.

Powtarzanie automatyczne.
Tak, jak automatyczne dziś są moje wszelkie czynności gospodarczo-bytowe.
Bezwiedne, rytualne, zaprogramowane podświadomie.
Wiem, za ile minut mam wyłączyć gaz.
Co za chwilę posiekać, ile czego dosypać.
Wiem to jedną ręką, nozdrzem, intuicją.
Pół-źrenicą. Ćwierć-uchem.

Całą swą świadomość i większą część zmysłów kieruję dziś na doznania
bardzo, bardzo osobiste. Niewypowiedzianie.
Te nieprzystające do garnka.
Choć kojarzone ze smakiem - z żołądkiem łączy je tylko nagły skurcz.
Trzepotanie trzewi.
Każda z Was ma takie, każda kiedyś ich goryczy, lub słodyczy, posmakuje.
Ja dziś wyczuwam cierpkość na podniebieniu, mam tępą gorzką kluchę w gardle.
Morze Martwe zbiera mi się na brodzie.

Sorrowfull.

Przypalam obiad.
Jednak.
W rezultacie.
Panie Henryku Mikołaju.
Musiał Pan?
Musiał tak pięknie aż do szpiku wwiercać się akuratnym dźwiękiem ?
Że ja ten obiad...
Śmiertelnie poważnie dziś o Tobie mówią.
Co się stało?
Ach, więc teraz Ty.
Chyba w każdym najważniejszym języku świata odmieniono dziś "kompozytor", "umrzeć", "wielki"...

A jeśli kto nie kompozytor i nie wielki, nie dziś, i nie medialnie doniośle, ale tak po raz kolejny, prywatnie i bez rozgłosu, odchodzi zostawiając ...
Na kartce zapisane liczby.
Podpis odręczny, a bezcenny. Licząc w walutach - nic nie warty.
Pismo staranne, bliskie nutom.
Jakby już wtedy, w założeniu, miało przeżyć człowieka w idealnym stanie.
W zasadzie każde przeżywa.
A to jakby wiedziało.
Takie ładne.
Na wszelki wypadek.

Na pewno, gdybym się bardziej przyjrzała, dostrzegłabym wątły odcisk palca.
Cóż, kiedy nie mogę z całodniowym obrzękiem powiek.
I zapach kurzem lat pokryty też już bardziej przypominam sobie, niż wyczuwam.
Jeśli ja tak dobrze go pamiętam, to co dopiero musi czuć ta, co w płytkich niespokojnych snach błąka się nocą ulicami rozpytując:
"Nie widział Pan gdzieś mojego synka?"

I kiedy myślę, że mnie już mniej boli, wystarczy, że puszczą Preisnera.
Albo umrze inny wielki kompozytor.
Lub znajdę skrawek karteluszka, co znaczy więcej od dzieł zebranych.
Taki maleńki ledwie co wydarty ze szkolnego zeszytu.
Opus hominis.

Kartkuję wolniutko ostatnie zapiski, śledzę palcem, jak urwaną partyturę.
I znowu. Po prostu. Nie rozumiem.

poniedziałek, 8 listopada 2010

Kobieta na walizce



Pamiętasz?
Tak napisałaś o mnie dawno temu.
Skojarzenie z tamtym listem, wspomnienie tamtych pierwszych ekspresów W-O, O-W, pędzących niemal okrągłą dobę bez wytchnienia, natchnęło mnie chęcią dopasowania formy do treści.
A że treści te przeplatane są i będą, niezależnie od mej woli, obrazkami z przeszłości, to niech będzie ta walizka, ta podróż moja nieustanna w różnych przestrzeniach czasu, tłem i zastępstwem tytułu.
Choćby chwilę, bo wiesz, lubię zmiany i wieczny ruch.
Bo gdybym dziś miała nadać tytuł, to byłby on taki właśnie.
Kobieta na walizce.
Nie zmieniło się nic poza zewnętrzną powłoką.
To, co w walizce, to, z czym podróżuję i czego szukam, to co odnajduję i co przywożę z podróży, nie zmienia się, nie dewaluuje, nie przestaje mnie zachwycać, nie staje się bezwartościowym cackiem.
Nie gubię moich najcenniejszych skarbów,  i choć przybywają nowe, dobrze ich strzegę.
Nie poprzestaję na znanym, ale badając nieznane nie porzucam starego.
Nie zmieniam celu, choć zmieniam kursy, a drogę powrotną mam zapisaną w sercu.
Wśród wielu map, są takie, które znam na pamięć, jak własną linię życia na dłoni.
Jedna z nich, pisana na cztery ręce - topografia naszej znajomości - wciąż mnie zadziwia dokładnością.
Bo chyba nie znałyśmy się w żadnym poprzednim wcieleniu.
A właściwie, to skąd ta pewność?
Może ja już kilka wcieleń tak podróżuję, i w każdym spotykałam Cię, raz młodszą, raz starszą, raz człowiekiem, raz ptakiem.
Zadziwiające, jak niewytłumaczalne  i jak przyjemne to uczucie.
Ta pewność, że znam Cię, jak  mędrzec z Bali, któremu wystarczy tylko, że zajrzy komuś w oczy.
I już wie.
Ta pewność, że spojrzysz tylko na pierwsze zdanie i znasz ostatnie.
I że pomiędzy nie musi być już nic.
To nie mądrość.
Mądrość, to za mało.
To dar.
Wzajemny, niezwykły, bezcenny.

Z każdej pachnącej wielką wyprawą przystani, z każdej wyludnionej, zagubionej w wielkim świecie stacyjki, z każdej ogromnej huczącej głosami  w kilkunastu językach świata hali odpraw wciąż powracam myślą do tamtej pierwszej nieśmiałej podróży do W.
A w mojej walizce mam zawsze przy sobie kajet.
Żebym mogła Ci wszystko opisać.

Pozdrowienia z Nowego Lądu
Siostrzyczko!

(Osobne dla M-ki i J)

Twoja
eL

wtorek, 2 listopada 2010

Muszę wypróbować !

Pewna przemiła, piękna i inteligentna blondynka (precz ze stereotypami - takie też są) od niedawna goszcząca ze swoim programem w tvn meteo podaje proste i niedrogie przepisy na zdrówko.
Jak mam czym i na czym, to notuję.
Dziś akurat miałam pod ręką  lekko zdewastowany ołówek (kto ma psa lub małe dziecko, to wie, co potrafią uczynić niewinnemu ołówkowi) oraz bloczek kolorowych karteczek. To rzecz niezywkła, że znalazły się w sąsiedztwie ołówka.
Zazwyczaj, przed chwilą położone na stoliczku przedmioty te, niezbędne mi do wspierania pamięci, natychmiast przemieszczają się w przeciwnych bliżej nie określonych kierunkach.  Badanie tego zjawiska zajmuje mi już ładnych pare lat. Winowajców nigdy nie znalazłam, choć zawsze w końcu odnajduję owe skarby, mimo odpowiedzi zewsząd "Ja nie brałem" "Ja nie widziałem" lub po prostu "Nie wiem".

Jak nazwać tę miksturę? Napój wzmacniający? Babcine witaminki?
W każdym razie roboczo nazwę ją:
                                 
                                                         NA   ZDRÓWKO

Przygotuj:

- szklankę przegotowanej wody, ale nie gorącej
- dwie łyżki miodu
- 2 łyżki soku z cytryny
- 2 łyzki startego świeżego imbiru
- 2 ząbki czosnku

Wymieszaj miód w szklance wody, dodaj posiekany imbir (bez skórki), sok z cytryny i posiekany czosnek.
Jeszcze raz wymieszaj.
Przelej do słoiczka, zakręć, odczekaj 2 godziny, przecedź  i popijaj 3 razy dziennie. po łyżce 

Mogą tę miksturkę zażywać również kobiety w ciąży i dzieci, przy czym te ostatnie  3 razy na dzień po łyżeczce od herbaty.
Działa wzmacniająco, antybakteryjnie, przeciwprzeziębieniowo.

Nie powiedziano wprawdzie, jak ją przechowywać, ale jeśli osób w rodzinie jest kilka, to chyba zniknie szybko. Ja swoją wstawię do lodówki.
Jeśli macie stację tvn meteo, to serdecznie polecam  program "Cegiełka Zdrowia".(Cegiełka -od nazwiska  tej przemiłej blondynki - Prowadzącej)
Obok "Mai w ogrodzie" to będzie moj ulubiony, pogodny bez względu na pogodę, program z poradami.
Naprawdę miło się ogląda i słucha.
Muszę sprawdzić, czy jest też na zwykłym tvn-ie, bo to niewykluczone.

To ja dziś wiem, co mam kupić, i pamiętam bez karteczki  :)

I mknę do zieleniaka.

Lewkonia