poniedziałek, 19 września 2011

Dziennik podróżny, rozdział trzeci. U ujścia Wisły i inne urocze zakątki.

Są takie miejsca, które, gdy spojrzeć na mapę, wydają się nudne i bez wyrazu. W porównaniu z nagromadzeniem zabytków, miejsc rekreacji, turystycznych atrakcji w powszechnym ich pojęciu, deptaków i towarzyszącej wakacyjno-urlopowej infrastruktury innych miejsc blisko morza,  Żuławy wypadają mizernie. Gdyby dać jakiejś reprezentatywnej grupie urlopowiczów do wyboru np. Międzyzdroje czy Żuławki, nawet by się nie namyślali. "Metropolia" z jej gwiazdorskim dorobkiem, bliskość innych atrakcyjnych miejscowości, różnorodność ofert no i  ciągły ruch w interesie.... Raczej zero nudy i szans, by ktoś zechciał je zamienić na Mikoszewo...
A ja... właśnie tak!!!
W pierwszej wersji miało być wybrzeże zachodnie. Po ostatnich cichych i odludnych wakacjach w rejonie Parku Słowińskiego, gdzie spędziliśmy dwa tygodnie w dziewiczych niemal miejscach, miało być inaczej, gwarniej, barwniej, intensywniej.
No i zmieniłam zdanie na tydzień przed naszą wyprawą w ciemno :)
I bardzo, bardzo się cieszę.
Dziś zabieram Was więc na Żuławy, na Mierzeję Wiślaną i nad Wisłę, tam, gdzie się kończy jej bieg.
Kto nie lubi miejsc pięknych, a nie światowych, długich wykładów zamiast telegraficznych doniesień na popularne tematy, niech sobie da spokój z czytaniem.
Będzie nudno, cicho i urokliwie. Tak, jak lubię :)))
Nie znoszę być tam, gdzie wypada i gdzie jest przewidywalnie. Lubię odkrywać, tropić, zapierać się, że na pewno tam, za zakrętem, znajdziemy coś ciekawego, że za tamtym krzakiem spotkamy dzikiego zwierza, a gdzieś tu, w niepozornym miejscu, będzie super knajpa z klimatem.
Ciągnę z pasją po wertepach moją drugą połowę, lub pozostałe trzy czwarte rodziny aż sama się zadyszę, lub skończy się droga.
Przeważnie mi się udaje i trafiam ślepo w miejsca, które spełniają moje oczekiwania.
Tak też było tym razem.
Przewodniki i mapy oraz wskazówki przyjaciół swoją drogą, ale intuicja lepsza jest od dżipi-esa :)))

Tak też "na czuja" spośród setek ofert przejrzanych w pół godziny, dzień przed  "lądowaniem", wybrałam dwie, a z nich ostatecznie tę jedyną. Bajecznie cichą, zakopaną na zadupiu, bo nawet droga do niej nieutwardzona, naszą oazę i bazę  wypadową .... "Bajka" - Mikoszewo, gdzieś tam :)
Nowi dzierżawcy z dużym staraniem odnowili ośrodek, dodali kawał serducha i życzliwą wszystkim Panią Bożenkę do dyspozycji. Malutkie domeczki, czyściutko, schludnie. Ale wiocha :) I do plaży trzeba piechotą kilometr.
 

Ale za to przez las, pod górkę, i nie brukiem, nie w ścisku i wrzasku, a po piachu, w skupionej kontemplacji widoków i dźwięków natury. I w ciszy. ACH.... już mi znów szumi morze....
Przy plaży wózek z hot-dogami i watą cukrową, sztuk jeden. Jak dopchany aż tu, gdzie wszędzie zakaz ruchu? A takim quadopodobnym czymś, za specjalnym przyzwoleniem, bo tu już otulina parku krajobrazowego.

Można z pewnością lubić inne morza, inne kraje odwiedzać chętniej za ciepło, które gwarantują, za niezawodność pogody latem, za leniwe wreszcie nicnierobienie w promieniach słońca od świtu do zmierzchu.
Ale Bałtyk kochać i już.
A ja kocham wybrzeża Bałtyku za piasek, bursztyny, wiatr i brak monotonii w pogodzie. Za zapach wody, który śni mi się, zanim tu przyjadę, i gdy już wracam do domu, za drobne muszelki i wydmy, za patyki wyrzucane na brzeg,  wybielone ślicznie, za ożywczą bryzę i sztormy, za nagły deszcz i wygładzoną skórę.
Za wschody i zachody, spacery kilometrami boso, za brodzenie wśród fal spienionych nawet w kurtce puchowej.
No gdzie to wszystko znajdziecie, gdzie????
 
(widzicie te maciupkie złote kropelki?:)
(a pamiętacie loooody, looody bambino)
                                                               (  a budujecie forty i zamki?)

A do tego właśnie to skromne i niezadeptane (jeszcze i oby nigdy nie) Mikoszewo dla wędrowców-wrażliwców  ma jeszcze kilka chwytających za serce aspektów.
Ujście Wisły, pokazane pięknie u Anex, więc zdjęć mogę nie zamieszczać tylu ( przy okazji przesyłam Ci, Aniu ogromnego buziaka i jeszcze raz dziękuję za wszystko), to jedno z takich miejsc, gdzie serce wrażliwca powinno przynajmniej lekko zatrzepotać jak mewa. Moje łopotało, jak flaga narodowa przy co najmniej 8 w skali Beauforta. Bo ja już taka patriotka jestem.
Myślę: Wisła, wierzby, Bałtyk - i jestem ... dumna Polka.
Tylko spójrzcie: 
Tu mąż mnie "złapał" na takim właśnie zamyśleniu o polskich drogach i niejednym wichrze naszej historii.
Przy okazji dałam nóżkom chwilę wytchnienia przed wędrówką ku krańcom przekopu Wisły.
Przekop ( a ściślej wał wzdłuż niego) jest zalesiony i zamieszkany przez chronione gatunki ptaków. Można powędrować nim do morza lasem, lub tak, jak my, wzdłuż prawego brzegu Wisły, utwardzonego nawiezionymi w tym celu głazami, póki... droga się nie skończy w morzu :)
Anex pisze też o promie, którym można sobie skrócić drogę do Gdańska, bo po drugiej stronie Wisły czyli w Świbnie, można zaleźć się w parę minut,  w dodatku ze świeżą rybką prosto z kutra:)


I tu, w miejscu pozornie nieciekawym, zamyślić się można znowu - nad tym skromnym obeliskiem upamiętniającym bezsensowną śmierć tysięcy więźniów z obozu w Sztutowie w przeddzień wyzwolenia. Byli tak blisko, tak blisko domu, po tylu latach nieopisanej męki.

O samym obozie pisać nie chcę tym razem. To mają być wakacyjne wspomnienia, a ja byłam tam z moją klasą parę lat temu, i ich buź pełnych smutku dziś sobie przypominać nie chcę. Jednak jest, jak tysiące innych, i tu takie miejsce- rana. I takie też mi wiatr myśli wywiewał z troską powoli.

A kiedy już powędrowaliśmy tam i z powrotem, wzięliśmy azymut na Drewnicę.
Małą wieś na południe od Mikoszewa, gdzie można obejrzeć ostatni wiatrak typu holenderskiego na kurzej stópce, zwany też koźlakiem. Ten egzemplarz, według naszych oględzin, musiał zostać przeniesiony z innego miejsca i umieszczony na podmurówce.

Parę kilometrów dalej, we wsi Żuławki, stoi kilka domów godnych uwagi i poświęcenia im dłuższej historii, toteż odeślę was znów do źródeł bogatszych, niż ja bym mogła tu się popisać. Powiem tylko, że właśnie tropami tej i pochodnej architektury zmuszałam mojego małżonka podążać w deszcz i upał, znowu na każdy widok (mnie przynajmniej) zachwycający a to belką, a to słupem, a to żłobieniem, tudzież esem-floresem, do zatrzymywania pojazdu w miejscach zakazanych siłą argumentów nakłaniając :)
Domy podcieniowe bowiem i inne budowane na tych terenach nie mają w Polsce chyba żadnego odpowiednika i naśladowców. Nigdzie indziej też  nie spotkałam się z  pojawiającą się na tych terenach kulturą mennonicką, którą sobie obiecałam lepiej poznać. Do tego stopnia się zaparłam, że kluczyliśmy kilkadziesiąt kilometrów, zamiast 9 (niech żyją nasze drogowskazy!), by znaleźć, według map i wskazówek, stary mennonicki cmentarz. Nic z tego. Wróciliśmy do punktu wyjścia. Ale to już w drodze powrotnej do domu.
Tymczasem domy wciąż stoją, przepiękne, niebywałe o ciekawej przeszłości i wciąż "żyją". Jeden z nich można ponoć zwiedzać za zgodą mieszkańców, znajdując w nim pozostałości  wyposażenia domu z czasów holenderskich osadników . Szkoda, że nie wiedzieliśmy tego wtedy :)


 Prócz tego na zarówno na Żuławach jak i całej Mierzei Wiślanej, można spotkać takie oto cukiereczki, które "rozmnożyłabym" na innych terenach Polski:

Resztę... resztę koniecznie zobaczcie na własne oczy.
Ja jestem zauroczona, nie mogłam oczu oderwać od tych misternych ozdób u szczytu dachów czy okiennic, i już kombinuję, jakby tu trochę tego stylu przemycić na naszą werandę :).

Kolejny wypad się odbędzie, na przekór kalendarzom, także w letnich nastrojach.
(I strojach :))))

Pozdrawiam i życzę zdrówka, bo mi właśnie gdzieś poszło w pole.
Ale jakoś się znowu  trzymam klawiatury, bo ileż można mieć te suchoty :))))

Wasza
uparcie letnia
Lewkonia :)

sobota, 10 września 2011

Dziennik podróżny, rozdział 2.: w drodze na Żuławy i Mierzeję Wiślaną


Na przekór tej szarości za oknem i Waszym marudzeniom, że już jesień i w ogóle do bani, że lato się kończy ( a przecież jeszcze może być tak pięknie) zabieram Was teraz nad morze,  w stronę słońca :) Co nie znaczy, że nie będzie czasem chmurek i chłodniejszych powiewów.
Po popasie w Gietrzwałdzie przeskoczyliśmy Warmię raz dwa, po drodze na chwilkę zatrzymując się w Ostródzie. Tam, na jeziorze położonym w środku niemal miasta, wprost z ulicy podziwiać można narciarzy wodnych, którzy takie oto ustrojstwa mają do dyspozycji. Przyznam, że jako umiarkowana pasjonatka wodnych sportów, choć próbująca czasem nieśmiało nowych rzeczy, nigdy nie słyszałam o wyciągu narciarskim ... na jeziorze :) A proszę, co teraz można wykonać bez użycia motorówki :)


Prócz tego, jeśli kto lubi, może do Ostródy podążyć latem na  reagge festival.
Nad tym samym jeziorem na molo zaaranżowano scenę, na której pomiędzy właściwymi koncertami prezentowały się nawet światowe nazwiska, jak choćby jeden z licznych i dziedzicznie obciążonych muzyką synów Boba Marleya, Steven. Niestety, nie miałam przyjemności zapoznać :)
Za to miałam przyjemność popodglądać oryginałów wszelkiej maści i różnych odcieni skóry, bujających się w rytm pulsujących melodii jeśli nie granych na żywo, to puszczanych w przerwach  nagrań.
Załączam  na rozgrzewkę taką nutkę, z innego koncertu reagge:)





Pomijając Raczki Elbląskie,( na które miałam ochotę, lecz pora robiła się już zbyt późna),  "przeskakiwaliśmy" w następnej fazie podróży śluzy i pochylnie Kanału Elbląskiego,  którym min. z Ostródy właśnie  można dopłynąć do Wisły, Bałtyku i Zalewu Wiślanego. 
Dopłynąć, ale i ... dojechać, o czym koniecznie należy chociażby poczytać, bo to miejsce uznane za cud techniki i historyczną pamiątkę, w Polsce niepowtarzalne, technicznie genialne dzieło Georga Jakoba Steenke, mającego także swój udział w uporządkowaniu stanu wodnego na Żuławach Wiślanych. Z braku zdjęć własnych, bo nie dotarliśmy w najciekawsze miejsca, polecam tę stronę serdecznie.  
Pamiętam z dzieciństwa nasze wyprawy z mamą do Elbląga i w okolice, i mój zachwyt tymi dziwami, ale koniecznie chciałabym przebyć drogę z Ostródy w kierunku morza inaczej, niż pociągiem czy autem, co trwa ponoć ... 11 godzin : ) Ale cóż to, gdy pomyślimy, że droga ta na tamte czasy, w których powstawała, warta była 77 ton złota  :)

Przed zmierzchem dotarliśmy nad stęsknione za nami morze. Wszak nie widzieliśmy się  6 lat!
Było to międzylądowanie na jedną noc.
Ale za to za jakim fasonem, w jakich luksusach i wśród jakich imprez towarzyszących!
Stegna nigdy mnie nie pociągała, ani żadna  tego typu miejscowość kuracyjno-wakacyjna, gdzie tłumy, rejwach,  natłok  wszelkich plastikowych i jaskrawych, generujących zewsząd natrętne przykre dźwięki  gadżetów.
Bo my zwyczajnie lubimy ciszę, szanujemy ją i błogosławimy Stwórcę, że istnieje coś takiego, jak niemal pusta plaża o świcie, a na niej jedynie szum fal i spokojne w rytm tych fal bicie serca. A miejsce, do którego zmierzaliśmy, daję słowo, bywa takim rajem.
Stegna gwarantowała jednak, że w okolicznościach opisanych w poprzednim odcinku znajdziemy cokolwiek, gdzie można będzie przetrwać do rana.
Szukaliśmy wytrwale i po omacku bez planu miasta, kierując się zapachem słonego wiatru.
I znaleźliśmy, rzut beretem od morza to cudo:


Koniecznie chciałam zrobić zdjęcia w środku, bo takiego shabby chic, to chyba jeszcze nie widziałyście, drogie koleżanki, niestety było zbyt ciemno i ciasno :) Ale jako para harcersko-pancerna, zaprawiona w trudach i bojach, na mrozie czy w  skwarze radząca sobie niczym Bear Grills wszelkimi dostępnymi środkami, postanowiliśmy wziąć to, co dawali z życzliwości i za pół darmo, wytrzepaliśmy materac (swoją drogą wygodny, choć nieco za krótki) przegnaliśmy pająki, wietrzyć nie było potrzeby, bo okienka, jak stwierdziliśmy, od lat się nie zamykały, ułożyliśmy pielesze w postaci własnych śpiworów, koców i jaśków i ... poszliśmy witać się z morzem :)))


A noc ... ach, noc ta była upojna...
Upłynęła nam pod znakiem balang hucznych kilku, grilli rozpalanych z fantazją po północy, powrotów zawianych campingowiczów ze śpiewem na ustach, komarów i innych bawiących nas niezmordowanie do świtu  turystów. Ma się rozumieć, uczestniczyliśmy w tym programie biernie w pozycji leżącej, sapiąc, wzdychając i miotając się  bezsennie na granicy obłędu, wiercąc się w śpiworach tak,  że aż się skrępowaliśmy nimi jak mumie, nie mogąc nawet ruszyć nogą. Właściwe koło 4.00 było nam już  tak wszystko jedno, że zasnęliśmy zmordowani, nie zważając na wrzaski tych, co właśnie wstali, poszukując klina na kaca, drugiego buta czy kolegi, co się zwieruszył w całkiem nie tym namiocie, co powinien.
Czy można się dziwić, że chcieliśmy opuścić Stegnę i towarzystwo, jak się dało najszybciej?
Toteż po śniadanku, spożytym  na papierowej porcelanie, kawie zaparzonej dzięki uprzejmości stróża przybytku, i porannej toalecie ( campingowe łazienki były w przyzwoitym nawet stanie), ruszyliśmy do Mikoszewa, zapamiętując tę noc jako przygodę 25-lecia :))))

A to zapowiedź dalszej, przeważnie słonecznej części naszych wakacji

CDN. 
Wasza Lewkonia