sobota, 31 grudnia 2011

Next year, baby...

Podsumowań nie będzie, już od dawna tego nie robię, postanowień noworocznych ... hm... nie zmieniam  od lat, tak jak i ich nie wypełniam do końca, choć może tym razem coś nowego mi na myśl przyjdzie, a i uda się nie porzucić po miesiącu :).
Jednak okazja ta, że coś  się kończy, a coś nowego nadchodzi, kusi, by  spojrzeć za siebie, powiedzieć komuś dziękuję, by obiecać poprawę, a może i za coś przeprosić.

To może najpierw podziękuję.
A że dzieje się to w tej cyfrowej przestrzeni, to za cóż by innego niż.... za  niewymuszone przemiłe konwersacje za pośrednictwem tego niewątpliwie najbardziej wszechstronnego wynalazku, jakim jest internet.
Nie dość, że nie muszę na te spotkania wychodzić z domu, to jeszcze nie zawsze muszę być ubrana, o fryzurze i makijażu mogę sobie swobodnie zapomnieć, mogę rozmawiać z kimś z pełną buzią, podjadając co nieco bezkarnie i trzymając nogi na stole, czego nie uczyniłabym face to face. Mało tego, rozmawiam z nieznajomymi, zaczepiam obcych i zawieram znajomości ot tak, od jednego słowa. (Bardzo, bardzo niegrzecznie, nieostrożnie i, oj moja panno, zdecydowanie za dużo czasu spędzasz w sieci.)
Dziękuję za każde słowo, które przyszło do mnie w porę i a propos, w różnej formie, a zawsze wzbudzające radość, czasem śmiech, nierzadko wzruszenie.  I nie myślę  tu tylko o samym blogu, "którędy" się wymykam na wycieczki w nieznane.
Więc dziękuję też, a może najbardziej, za listy, za czytanie moich i cierpliwe ich niewyrzucanie do kosza, choć czasem aż kapią od grafomanii stosowanej :) I za czekanie na te, które się pisały niezwykle długo i rzadziej, niż dawniej. Jakże łatwiej i szybciej się teraz można komunikować i być bardziej na bieżąco w wymianie myśli. Wciąż nie mogę się nadziwić i nacieszyć tym w końcu kulturowym zjawiskiem, choć żałuję, że radość pisania na prawdziwym papierze już tak rzadko nam w tym tempie życia jest dana. Ale też z drugiej strony ileż ja zaoszczędziłam przez te lata na znaczkach!  Naprawdę mały samochodzik mogłabym kupić :)

Poprawa... hmm... chyba ją sobie samej muszę obiecać.
No więc co najbardziej zaniedbałam?
Książki. Tak, zdecydowanie wprost proporcjonalnie do tempa przyrostu dioptrii, najbardziej opornie mi szło czytanie książek. Parę takich, które chciałam solidnie przeczytać i przeżyć  - jeszcze nie skończone ( a to akurat sobie założyłam na ten rok)
/Tak na przekór temu na gwiazdkę powstały zakładki, którymi obdarowałam parę osób, samej sobie też jedną zostawiając./
Więc obiecuję sobie zadbać bardziej o oczy, łykać regularnie te ogromne kapsułki, ćwiczyć i oszczędzać wzrok. Proszę się nie dziwić, jak będę tu się zjawiać co pół roku :)

Czy muszę za coś szczególnie przepraszać?
Raczej nie.
Jeśli mam coś na koncie, to od ręki i "na stronie"  z zainteresowaną osobą sobie wyjaśniamy, co boli.
Nie lubię i nie odczuwam potrzeby globalnego przepraszania za np brak zbiorowych życzeń  czy długą nieobecność. Jeśli jednak kogoś to drażni, to mogę przeprosić za to, że lubię być na przekór, pod prąd, że wbrew zwyczajom robię swoje po swojemu i nie waham się nigdy z mówieniem, co myślę na jakiś temat.
Czasem ktoś rzuca w przestrzeń pytanie: co sądzisz o np. jakimś pomyśle. I ja się wtedy oczywiście muszę wypowiedzieć zgodnie z tym, co faktycznie sądzę, a nie tak, jak może podświadomie oczekuje pytająca osoba. No i to się może nie podobać. Wiem, że nie muszę, ale przepraszam, że nie jestem konformistką i że skoro dajecie mi takie prawo, to swoje zdanie mam i je wyrażam. Mam nadzieję, że dość taktownie i nikt się nie poczuł urażony.
I jeszcze jedno mi przyszło na myśl - z przyczyn czasowych i wzrokowych (j.w.) nie rewanżuję się komentarzami i odwiedzinami u moich gości. Wiem, że jest to w zwyczaju wśród prowadzących blogi. Ja nie wiem, "JAK ONE TO ROBIĄ???", zwłaszcza, że listy  tych "obserwowanych" mają kilkadziesiąt pozycji, ale ja nie daję rady. Ograniczam się często do szybkiego podglądu, obejrzenia obrazków i zmykam do obowiązków. ( Jeśli ktoś może czytać z ekranu dłużej, niż pół godziny, to podziwiam, bo ja nawet siebie pisząc nie mam siły długo czytać:)). Z tego też tytułu wcale się nie dziwę, gdy na moje przydługie teksty nie chce się komuś odpowiadać. To naprawdę żadna zniewaga.
Ale jeśli ktoś czuje się zlekceważony, to przepraszam najmocniej, pierwszy i ostatni raz, i na zawsze. Lecz nie obiecuję drastycznej poprawy :)

I tak, choć nie miałam zamiaru, to jednak jakieś podsumowania, przynajmniej tego, co tu robię, poczyniłam.
No właśnie,  - co ja tu robię, hm... rok, dwa miesiące i 5 dni?
I dlaczego nie obchodzę urodzin, imienin, czy jakiegoś innego podniosłego "dnia mojego bloga"?
I jak Wy to tak bez protestu  tolerujecie :)
Doprawdy nie rozumiem :)
Ale nie obiecuję poprawy i w tym względzie.
Chociaż, może gdy uda mi się znaleźć chwilkę, to znów Was z czegoś przeegzaminuję, i będzie wtedy zadanie na szóstkę dla chętnych :) Ale to już next year, baby :)))

A skoro już padło to hasło, to poniższy utwór dedykuję pewnemu Panu, który mógłby mi to całkiem spokojnie obiecać, wiedząc, że wybaczę mu każde zaniedbanie, bo czy z zawiązanymi butami i porządkiem na głowie, czy nie, i tak go bardzo, bardzo lubię za to, co ma W głowie i w sercu :)))


A teraz sama sobie sprawie frajdę i pochwalę się postępami w zakresie dekupażu. Niektórzy już mogli sobie pooglądać i pomacać te niedoskonałe rękodzieła, ale i ja wiem, że wiele jeszcze muszę poprawić, udoskonalić,   a najbardziej synchronizację działań  na linii  oka i ręki :)))
Znowu się poważyłam wykonać parę prezentów na gwiazdkę.
Szyldziki na "wyrywany" kalendarz:
i zakładki do książek:


a do domku podusie z dekupażem na tkaninie:

Jeszcze trochę niewykończone, bo tu nitka sterczy, tam coś się wypsnęło i ręcznie wykończyć  trzeba, ale zamierzony efekt  osiągnęłam i znowu się czegoś nauczyłam. 


A z rzeczy, o które się "wzbogaciłam" dzięki cudzym nieprzeciętnym umiejętnościom, to niespodzianka od Dorotki, której śliczne prace można podziwiać na jej stronie:


Są tak dopracowane i misterne, łącznie z opakowaniem, że żal je było z niego wyjmować. Jeszcze raz pięknie dziękuję :)

Spodziewaną przesyłkę z zamówieniem od Krysi poczta dostarczyła na czas. Tylko ja się do poczty nie doczłapałam w przedświątecznej krzątaninie (niektórzy wiedzą, że mam ją o rzut beretem), a i kolejki w ostatnich dniach przed W. były zakręcone jak ogonek świnki. Więc nie wystroiłam się w to cudeńko na Wigilię, ale dopiero po, co też zaraz uwiecznić kazałam i pokazuję:




Szal ten z przeznaczeniem na wielkie wyjścia i do jasnej garderoby, równie pięknie się prezentuje na ciemnym tle, choć jego lekkość i finezja wymagają zwiewnego "anturażu", czegoś na kształt mgiełki wręcz, bo on sam jest jak puch lekki, perłowobiały,  niemal utkany z pajęczynki. Tak się w nim czuję.
Krysiu, jesteś kolejną niedoścignioną mą mistrzynią :) Na pewno jeszcze nieraz Cie pomęczę o coś w Twoim wykonaniu.Wiem, że warto czekać:)

Nie mogę się niestety pochwalić, jak mnie samej idzie robótka według wzoru udostępnionego mi przez Anię, ale po prostu zakałapućkałam się w masie innych postawionych sobie zadań i jeszcze nie ruszyłam z miejsca. Ale dziękuję Ci Chmurko za szczegółowo opisany ten wzór (ja to mam dobrze z tymi znajomościami :)
Prawda, że piękny?  Wełenka czeka, druty też, tylko jak to się ma do moich obiecanek, że będę oszczędzać oczy? :) Gdyby nie ambicja i upór, już dawno bym Cię prosiła o wyręczenie mnie w tym zadaniu, które sobie sama zadałam. I chyba zajmie mi to cały next year :)

Tyle tytułem zaległości w się chwaleniu i wychwalaniu.
A z rzeczy przykrych, spośród tych, które temu mijającemu roczkowi mam za złe, nim sobie minie wygarnąć mu muszę  niepojęte i zaskakująco nagłe (przynajmniej w moim odczuciu) odejście Cesarii.
Dopiero teraz, gdy rozumiem te słowa w całości, mogę zaśpiewać z Nią ten przejmująco prosty a w jej wykonaniu tak pięknie brzmiący tekst:




To jedna z pierwszych pieśni w jej wykonaniu, które usłyszałam, nie znając jeszcze jej nazwiska. Pieśń znana już była każdemu od lat, ale sama Cesaria pojawiła się  w mojej świadomości w latach 90'.
Zakochałam się tej postaci. Zdążyłam ją usłyszeć na żywo w zeszłym roku*. To było jedno ze spełnionych wręcz życiowych marzeń.
I nigdy nie zapomnę tego obrazu, gdy pewnej wiosny w jakiejś bocznej, cichej, pełnej słonecznych pyłków uliczce zatrzymuje mnie Jej głos płynący z radia, gdzieś  z okna poddasza z pelargonią w doniczce, odbija się mocnym echem od murów, powoduje przyspieszone bicie serca i mieszane uczucia, zmusza do zadarcia głowy w górę i na chwil parę przenosi w inny czas. Niesamowite chwil parę, i  nie do opisania piękny czas....
Dziękuję Ci Cesario. Jak dobrze było Cię spotkać. Jak pięknie jest mieć wspomnienia z Tobą w tle.



A Wy dziś wieczór bawcie się tak, byście mieli co pamiętać cały następny rok, bawcie się, tańczcie, cieszcie chwilą    ....   como si fuera esta noche la última vez ......


Tego życzę wszystkim, którzy czytali uważnie, a także tym, co zdołali tylko obejrzeć obrazki

Wasza
Lewkonia


                                                  * mała poprawka - spory błąd, no i jak ten czas leci -
ten koncert odbył się we Wrocławiu
w listopadzie nie zeszłego, lecz 2009 roku.
I to był OSTATNI koncert Cesarii w Polsce .
Wskutek komplikacji zdrowotnych pieśniarki wiele koncertów zaplanowanych w 2010 i 2011 było odwołanych, i akurat wszystkie, które miały się odbyć u nas .
A o Cesarii jeszcze napiszę, niedługo.

czwartek, 8 grudnia 2011

Co ma dziadek do orzechów?

A  E.T.A. Hoffmann do P. Czajkowskiego?
Ci dwaj zapewne Wam znani. Jeden - niemiecki pisarz i kompozytor, a drugi  - wielki kompozytor rosyjski. Obaj  z epoki romantyzmu, która w obu krajach ich pochodzenia miała nieco inny charakter.
W Niemczech - był to rozwój ducha narodowego (w pojęciu jak najbardziej pozytywnym) min. na tle poszukiwań korzeni, gromadzenia podań ludowych (jak bracia Grimm) i kontemplowania piękna przyrody ( Goethe np. o czym może nie każdy wie, był także badaczem zjawisk przyrodniczych ).
To także przewaga ducha nad materią, uczucia nad nauką, i obok poezji romantycznej  - rozwój fantastyki.
Jednym z przedstawicieli tego ostatniego nurtu był Ernst Theodor Hoffman, który sam siebie nazywał Amadeuszem, będąc wielkim wielbicielem Mozarta.
Postacie z jego opowiadań są tajemnicze, często mroczne, budzące grozę i skrywające się pod maską czy podszywające pod fikcyjną osobę. Postacie te, to również "mówiące" zwierzęta, jak Kot Mruczysław. Nieco antypatyczny typ.
Ich historie są równie pogmatwane, często surrealistyczne, uwikłane w tajemnice innych postaci. Fabuły opowiadań Hoffmana często posiadają niejedno dno, są skonstruowane warstwowo, a zakończenie nie zawsze jest szczęśliwe dla głównych bohaterów, czasami też jest ono wielkim znakiem zapytania.
Jego dość kontrowersyjne, w każdym razie dla mnie, poglądy na funkcję literatury i kultury, może odzwierciedlać ten cytat z "Sandmanna":
"Nie ma nic dziwniejszego i bardziej szalonego jak samo życie, a sztuka pisarska potrafi jedynie uchwycić jego odbicie w zmętniałym, matowym zwierciadle." czy np: "Czym więcej kultury, tym mniej swobody".
I tak też odbiera się jego dzieła, jako skrzywiony,  zamglony jakimś sennym koszmarem obraz rzeczywistości, i nawet jego baśnie budzą więcej grozy, niż zachwytu dla ich piękna.
Tym bardziej, wiedząc, jaki charakter ma literatura tego pisarza, zachwycam się mistrzowskim, choć może nie najlepszym spośród dzieł Czajkowskiego.
Jaką trzeba mieć wrażliwość i wyobraźnię, by dojrzeć w tej baśni potencjał, a następnie zilustrować tak pięknie i oszlifować jak szlachetny kamyk tak zawiłą historię, jaką jest "Dziadek do orzechów" (Der Nussknacker) E.T.A. Hoffmanna.
Libretto do baletu Czajkowskiego, w oparciu o baśń E. Hoffmana, napisali Marius Petipa i Iwan Wsiewołożski. Odbiega ono od oryginału, przede wszystkim upraszczając historię samego tytułowego bohatera, o którego przemianie w dziadka do orzechów i jego losach, nim trafił do domu Klary, nic nie wiemy. Klara zaś to bierna obserwatorka wydarzeń, w których zdaje się być główną bohaterką. Bo Klara śni tylko, a we śnie zjawiają się  mysi król ze swą mysią armią, żołnierzyki, cukrowa wróżka, elfy i pełno bajecznie pięknych postaci a ponad wszystko książę zaklęty w żyjącą figurkę. I w jej śnie postać tę zrzuca, i oczarowuje Klarę, Wróżkę i co czulsze serduszka :).
Czajkowski napisał balet "Dziadek do orzechów" na zlecenie Teatru Wielkiego w Petersburgu. Postawał on na przełomie 1891 i 92 roku, a więc na rok przed śmiercią kompozytora i długo po tym, jak w Polsce czy w Niemczech skończył się okres zwany romantyzmem. Niemniej jest Czajkowski klasycznym przykładem kompozytora romantycznego i za takiego jest uznawany w świecie muzyki.
Był przedstawicielem sztuki totalnej, posługującej się różnorodnymi środkami wyrazu, sięgającej do różnych źródeł, w tym do fantastyki, legend, historii i baśni, i łączącej emocjonalizm z subiektywnością i ludowością.
Przykładem tego ostatniego mogą być tańce stanowiące II  część suity - taniec hiszpański ( właściwa nazwa tego utworu u Czajkowskiego - Czekolada), taniec arabski (Kawa), chiński (Herbata), rosyjski (Trepak), taniec pastuszków i taniec matki Gigogne ( z folkloru francuskiego).
Najpiękniejsze jednak i najbardziej charakterystyczne  dla mnie są w tym balecie trzy tematy: Marsz ołowianych żołnierzyków, Walc kwiatów i Pas de deux (taniec księcia i cukrowej wróżki). Od dziecka słucham tej muzyki z bijącym sercem i wypiekami na policzkach, a nawet czasem wzruszam się do łez. Czemu?
Bo tak piękna.
Spośród najdoskonalszych wykonań, jakie znalazłam w sieci ( a każde, jak się okazuje, ma inną choreografię, widać takie są prawa baletu, jak w teatrze - treść zgodna z oryginałem, lecz interpretacja dowolna), proponuję to najdoskonalsze - znanego rosyjskiego baletmistrza i jego długoletniej amerykańskiej partnerki z okresu emigracji w latach 70'. Zapraszam :
(właściwe pas de deux zaczyna się ok 1'50)


  

Jest w mojej pamięci niezatarte i jedno ze wspanialszych skojarzeń zarówno z dzieciństwem, jak i świętami B.N. - bajka muzyczna rosyjskiego reżysera. Jaka? No właśnie Dziadek do orzechów.
Pamiętacie? Najdoskonalsza, jaką znam, choć nieco zmieniona w treści a także muzycznie dostosowana do potrzeb telewizyjnej wersji, jedna z najpiękniejszych pod względem graficznym baśń (radzieckiej produkcji, i cóż z tego,  ja je i tak uwielbiam do dziś), którą odnalazłam w sieci w całości.
Toteż  daję ją Wam w prezencie pod choinkę :)

     

 Część II tu,   a  tu III  :)))

I jak się teraz czujecie?
Bo ja po takiej dawce pięknej muzyki i obrazów chwytających za serce, do tego takich, które noszę w sobie od dziecka, dzieckiem z oczętami błyszczącymi od marzeń się staję. Chyba nigdy nim nie przestanę być, póki słucham tego, czego słucham :)))

A co na taką sztukę "nasze" dzieci, dzisiejsi nastolatkowie, młodzież nie chodząca do szkół muzycznych? Skąd znają i czy znają Czajkowskiego?
Znalazłam parę kwiatków w sieci i zadumałam się (pisownia bez zmian):

"To jest w harrym poterze!"

"A ja mam12 i uwielbiam klasykę (a słucham rapu :D)"
"Jakie to piękne już sobie wyobrażam ile Piotr Czajkowski musiał się napracować by stworzyć to arcydzieło"
 Odp:"Wydaje mi się że się nie napracował bo pewnie napisał to poprzez wenę twórczą, ale przyznaje to jest piękne"
"Bo dziś to nie jest trędi. XIX wiek to był najwspanialszy okres w dziejach naszego świata."

Ach, więc ... nie jestem trędi, mało tego, nie mam pojęcia, że gdzieś w Harrym Potterze zaplątał się Czajkowski, i że wystarczy mieć jakąś tam joł joł wenę twórczą, by stać się ponadczasowym i  sławnym.
Ale zgodzę się, że wiek XIX, przynajmniej w muzycznej dziedzinie, był najcudniejszy:)
No choćby Beethoven, Chopin, Wagner, Debussy  i ta ogromna różnorodność i rozwój muzyki w różnych kierunkach, czy muszę jeszcze coś dodawać?

A wszystko to piszę mając jeszcze świeże wrażenia z listopadowej wyprawy do Wrocławskiej Opery.
A dzięki komu, to już nie powiem, ale jeszcze raz dziękuję :)
I niemieckim dziadkiem do orzechów się żegnam :)



Wasza
uwielbiająca orzechy
Lewkonia :)

wtorek, 18 października 2011

Przerwa w podróży na jesień, czyli wyspa Bolko w O.

Może to już ostatnia taka niedziela była?
Oby nie.
Drzewa jeszcze mają czupryny całe w zieleni i złocie, czekam, aż poczerwienieją klony buki do reszty, a alejki zasłane zostaną kobiercem szeleszczących liści. Już spadają, już ścielą się pod nogami, ale jeszcze daleko do liściowych puchatych zasp, w które można dać nura.
Na razie na wyspie Bolko rozbrzmiewają radosne takty z 1. części jesieni  Vivaldiego.
A ja sięgam jak każdej jesieni po takie ballady:



Na szczęście melancholia mnie jeszcze nie dopada, bo słońce wciąż intensywnie przyświeca, i mimo, że temperatura spada do zera i tuż pod, chce się jeszcze zażywać spacerów, podziwiać przyrodę i bywać na świeżym powietrzu.
Dziś na przykład wpadłam po pracy do domu na chwilę, by zaraz wypaść na seans do kina. Ale zanim do kina dotarłam, mimo braku odpoczynku po całym dniu godzinę spacerowałam po zaułkach i zakamarkach starego miasta,  dostrzegając jak chyba żadnej jesieni dotąd, jak dużo pięknych widoków ma w zanadrzu jesienny miejski pejzaż. I nie park, czy skwery z rozmachem zaprojektowane, a małe podwórka, gdzie niedostrzegane o innej porze roku nagle wybuchają kolorami  drzewa, krzewy i żywopłoty. Coś mi ta tegoroczna jesień wyostrzyła zmysł poszukiwacza skarbów, nie mogę się nią nacieszyć, może dlatego, że takiej długiej złotej jesieni już dawno nie było ?
I niech trwa, niech się sączy miodowymi barwami, szkarłatem, płomienną rudością i wrzosowym lila.
Póki się nie wyzłoci do końca

Niedzielny zaś spacer po wyspie Bolko dedykuję moim przyjaciółkom i koleżankom.
I  choć mogłam nań zabrać tylko jedną, wszystkim ślę po jednym liście na liściu :))))
Po spacerze zapraszam na podwieczorek. Najprostszy, jaki tylko można sobie wymarzyć, ale za to jaki pachnący razowcem i miodem .....mmmmm....


Wytrwałego pokonywania jesiennego lenia,  kolorowych spacerów i dodających urody słonecznych kąpieli
życzy
Lewkonia :)))

niedziela, 9 października 2011

Dziennik podróżny, rozdział czwarty - Kaszuby.

Chociaż jesienna aura dłuższy czas nie pozwalała popaść zmysłom w drzemkę, ostatnie dni przyniosły typowo październikowe mgły, siąpienie i wiatry, a w piecu zatańczył już pierwszy w tym sezonie grzewczym ogień.
Wiem, bo choć nie pisuję, to w (nielicznych) wolnych chwilkach czytam, że niejedna już z Was skapitulowała pod kocykiem przy herbacie, coraz mniej się ruszacie, nochale marzną i łapki, ciacha się pieką, lenistwo słodkie szerzy... więc Was wyciągam na jeszcze jeden spacer na słonko :))))) Ruszamy !

Kaszuby ( Kaszëbë )już nieraz przecinaliśmy w podróżach, podziwiając piękne widoki i obiecując sobie, że kiedyś nie tylko Gdańsk, ale i Pojezierze Kaszubskie spenetrujemy.
Jeden dzień, ba, nawet tydzień, to za mało, by zobaczyć Wszystko_Co_Trzeba, a i w tym poście zmieszczę cząstkę ledwo wrażeń i wzruszeń, których doznaliśmy.
Jadąc z Mikoszewa zmierzaliśmy przez Żukowo do Kartuz, uznanych za stolicę Kaszub, choć różne są w tej kwestii zdania. W okolicy Borowa zboczyliśmy z głównej trasy, by krętymi i wąskimi leśnymi drogami dotrzeć do Jaru Raduni. Jest tam miejscami tak wąsko, że gdyby z naprzeciwka nadjechał inny pojazd, któryś  musiałby na wstecznym pokonać całą drogę kilku kilometrów, by się jakoś bezkolizyjnie wyminąć :)
Autko nasze, to nie żaden wypasiony terenowiec, zwykła sobie Kropka, w dodatku w babskim czerwonym kolorze, ale tkwi w nim taki duch włóczykija, jak we właścicielce :) Nie boi się żadnego Babiego Dołu, na którym można zgubić koło, złamać resor, czy dostać błotem po masce :) Za widok Pani siedzącej na jakimś chybotliwym konarze tuż nad rwącym biegiem rzeczki oddałoby swoje nowe alufelgi :)                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                    
 Oto Pani...
a to konary, na które o mało się nie wdrapała :)  
Pozornie niewinny nurt za parę metrów nabiera pędu i głębi, woda mętnieje, jar ciemnieje i choć tu na przeszkodzie leżą powalone drzewa, a tam woda kotłuje się i pieni niczym w Dunajcu, nie brakuje śmiałków pokonujących tę trasę kajakami :).
Jar Raduni jest rezerwatem przyrody, pięknym i malowniczym. By go wam przybliżyć i uzupełnić moją skromną dokumentację, podrzucam poniższy piękny opis. Zajrzyjcie tam koniecznie, zapuście się w las i posłuchajcie, jak ta woda gada, gada, gada ...Najlepiej jednak będąc w okolicy porzućcie auto i powędrujcie z nurtem, solidnie obuci.

Nasyceni widokami i aromatami lasu, ubłoceni i pożarci żywcem przez komary, wróciliśmy do cywilizacji. W Kartuzach zajrzeliśmy do Muzeum Ziemi Kaszubskiej, mając na uwadze, że do skansenu kaszubskiego we Wdzydzach tym razem nie dojedziemy, a chcieliśmy nieco kultury i tradycji regionu zażyć.
Obok licznych sprzętów mnóstwo tu informacji o codziennym życiu Kaszubów w dawnych czasach. Dowiedziałam się np. jaki posag mnie niestety ominął :)
 
A to łóżeczko wzbudziło szczególny mój zachwyt, choć musiało być niezbyt wygodne.

Celem dalszej wyprawy był Szymbark. Miejsce, o którym wiedziałam, że warte zwiedzenia choćby ze względu na Dom na głowie. Przy okazji chciałam także odszukać inne obiekty znajdujące się w okolicy, a związane z historią regionu i kraju. Jak się okazało, wszystko, czego szukaliśmy, znaleźliśmy w jednym miejscu -  centrum edukacji i promocji regionu. Znajduje się ono mniej więcej na poziomie szczytu Wieżycy, najwyższego wzniesienia w okolicy, z wieżą widokową i licznymi ścieżkami przyrodniczymi. Dotrzeć tam można pieszo szlakiem lub asfaltową drogą autem.
Nie opiszę wszystkiego, bo po pierwsze zbyt wiele jest do opisania, a poza tym to trzeba samemu zobaczyć i przeżyć. W skrócie można wyrazić się jednym zdaniem: Szymbark, to kawał polskiej i kaszubskiej historii splecionej z sobą nierozerwalnie, opowiedzianej  niezwykle wzruszająco i obrazowo, popartej niespotykanymi eksponatami, uczącej i wywołującej dreszcze emocji, pełnej zaskoczeń i nie pozbawionej humoru. Ale jednak w ogólnym wrażeniu pozostająca w pamięci nie dzięki tym weselszym, lecz tym poważnym momentom.
Począwszy od niezwykłej fontanny i jej symboliki....

...poprzez dom Sybiraka....

...historię zesłań na Sybir....


... czy ślady tułaczki Kaszubów po całym świecie, której doznało tak wielu Polaków.....


... po pełen symboli i pamięci niezwykły kościółek...

 
...i bibliotekę Sybiraków, na której widnieje chwytający za serce napis: "Jam dwór polski"...


... na każdym kroku, w przepięknej aranżacji architektonicznej i roślinnej poddawani są zwiedzający takiego rodzaju niezwykłym przeżyciom, jakich nie spodziewaliby się w środku lasu,  w sercu wakacyjno-turystycznego regionu.
Bo w zasadzie od poszukiwania tego domu zaczęła się ta przygoda...

A "dzięki" temu, że nie spodziewaliśmy się takiego rozmachu przedsięwzięcia i takich wzruszeń, zapamiętamy to miejsce jako magiczne, bogate w barwną narrację przewodnika widowisko. Miejsce, dokąd warto pojechać nie tylko, by zobaczyć najdłuższą deskę świata i doznać niewytłumaczalnego syndromu "paru głębszych" występującego ( nawet u dzieci) ledwo po przekroczeniu  progu domu dachem w dół, lecz by przekonać się, że ojczyzna jest wszędzie tam,  gdzie inni myślą i czują podobnie. Choć gwarą mówią  tak:

                                   
A żeby letni nastrój i pogodę ducha wbrew niepogodzie jesiennej w Was utrwalić, dorzucam parę sielskich widoczków.











Z pozdrowieniami 
Wasza
Lewkonia :)

poniedziałek, 19 września 2011

Dziennik podróżny, rozdział trzeci. U ujścia Wisły i inne urocze zakątki.

Są takie miejsca, które, gdy spojrzeć na mapę, wydają się nudne i bez wyrazu. W porównaniu z nagromadzeniem zabytków, miejsc rekreacji, turystycznych atrakcji w powszechnym ich pojęciu, deptaków i towarzyszącej wakacyjno-urlopowej infrastruktury innych miejsc blisko morza,  Żuławy wypadają mizernie. Gdyby dać jakiejś reprezentatywnej grupie urlopowiczów do wyboru np. Międzyzdroje czy Żuławki, nawet by się nie namyślali. "Metropolia" z jej gwiazdorskim dorobkiem, bliskość innych atrakcyjnych miejscowości, różnorodność ofert no i  ciągły ruch w interesie.... Raczej zero nudy i szans, by ktoś zechciał je zamienić na Mikoszewo...
A ja... właśnie tak!!!
W pierwszej wersji miało być wybrzeże zachodnie. Po ostatnich cichych i odludnych wakacjach w rejonie Parku Słowińskiego, gdzie spędziliśmy dwa tygodnie w dziewiczych niemal miejscach, miało być inaczej, gwarniej, barwniej, intensywniej.
No i zmieniłam zdanie na tydzień przed naszą wyprawą w ciemno :)
I bardzo, bardzo się cieszę.
Dziś zabieram Was więc na Żuławy, na Mierzeję Wiślaną i nad Wisłę, tam, gdzie się kończy jej bieg.
Kto nie lubi miejsc pięknych, a nie światowych, długich wykładów zamiast telegraficznych doniesień na popularne tematy, niech sobie da spokój z czytaniem.
Będzie nudno, cicho i urokliwie. Tak, jak lubię :)))
Nie znoszę być tam, gdzie wypada i gdzie jest przewidywalnie. Lubię odkrywać, tropić, zapierać się, że na pewno tam, za zakrętem, znajdziemy coś ciekawego, że za tamtym krzakiem spotkamy dzikiego zwierza, a gdzieś tu, w niepozornym miejscu, będzie super knajpa z klimatem.
Ciągnę z pasją po wertepach moją drugą połowę, lub pozostałe trzy czwarte rodziny aż sama się zadyszę, lub skończy się droga.
Przeważnie mi się udaje i trafiam ślepo w miejsca, które spełniają moje oczekiwania.
Tak też było tym razem.
Przewodniki i mapy oraz wskazówki przyjaciół swoją drogą, ale intuicja lepsza jest od dżipi-esa :)))

Tak też "na czuja" spośród setek ofert przejrzanych w pół godziny, dzień przed  "lądowaniem", wybrałam dwie, a z nich ostatecznie tę jedyną. Bajecznie cichą, zakopaną na zadupiu, bo nawet droga do niej nieutwardzona, naszą oazę i bazę  wypadową .... "Bajka" - Mikoszewo, gdzieś tam :)
Nowi dzierżawcy z dużym staraniem odnowili ośrodek, dodali kawał serducha i życzliwą wszystkim Panią Bożenkę do dyspozycji. Malutkie domeczki, czyściutko, schludnie. Ale wiocha :) I do plaży trzeba piechotą kilometr.
 

Ale za to przez las, pod górkę, i nie brukiem, nie w ścisku i wrzasku, a po piachu, w skupionej kontemplacji widoków i dźwięków natury. I w ciszy. ACH.... już mi znów szumi morze....
Przy plaży wózek z hot-dogami i watą cukrową, sztuk jeden. Jak dopchany aż tu, gdzie wszędzie zakaz ruchu? A takim quadopodobnym czymś, za specjalnym przyzwoleniem, bo tu już otulina parku krajobrazowego.

Można z pewnością lubić inne morza, inne kraje odwiedzać chętniej za ciepło, które gwarantują, za niezawodność pogody latem, za leniwe wreszcie nicnierobienie w promieniach słońca od świtu do zmierzchu.
Ale Bałtyk kochać i już.
A ja kocham wybrzeża Bałtyku za piasek, bursztyny, wiatr i brak monotonii w pogodzie. Za zapach wody, który śni mi się, zanim tu przyjadę, i gdy już wracam do domu, za drobne muszelki i wydmy, za patyki wyrzucane na brzeg,  wybielone ślicznie, za ożywczą bryzę i sztormy, za nagły deszcz i wygładzoną skórę.
Za wschody i zachody, spacery kilometrami boso, za brodzenie wśród fal spienionych nawet w kurtce puchowej.
No gdzie to wszystko znajdziecie, gdzie????
 
(widzicie te maciupkie złote kropelki?:)
(a pamiętacie loooody, looody bambino)
                                                               (  a budujecie forty i zamki?)

A do tego właśnie to skromne i niezadeptane (jeszcze i oby nigdy nie) Mikoszewo dla wędrowców-wrażliwców  ma jeszcze kilka chwytających za serce aspektów.
Ujście Wisły, pokazane pięknie u Anex, więc zdjęć mogę nie zamieszczać tylu ( przy okazji przesyłam Ci, Aniu ogromnego buziaka i jeszcze raz dziękuję za wszystko), to jedno z takich miejsc, gdzie serce wrażliwca powinno przynajmniej lekko zatrzepotać jak mewa. Moje łopotało, jak flaga narodowa przy co najmniej 8 w skali Beauforta. Bo ja już taka patriotka jestem.
Myślę: Wisła, wierzby, Bałtyk - i jestem ... dumna Polka.
Tylko spójrzcie: 
Tu mąż mnie "złapał" na takim właśnie zamyśleniu o polskich drogach i niejednym wichrze naszej historii.
Przy okazji dałam nóżkom chwilę wytchnienia przed wędrówką ku krańcom przekopu Wisły.
Przekop ( a ściślej wał wzdłuż niego) jest zalesiony i zamieszkany przez chronione gatunki ptaków. Można powędrować nim do morza lasem, lub tak, jak my, wzdłuż prawego brzegu Wisły, utwardzonego nawiezionymi w tym celu głazami, póki... droga się nie skończy w morzu :)
Anex pisze też o promie, którym można sobie skrócić drogę do Gdańska, bo po drugiej stronie Wisły czyli w Świbnie, można zaleźć się w parę minut,  w dodatku ze świeżą rybką prosto z kutra:)


I tu, w miejscu pozornie nieciekawym, zamyślić się można znowu - nad tym skromnym obeliskiem upamiętniającym bezsensowną śmierć tysięcy więźniów z obozu w Sztutowie w przeddzień wyzwolenia. Byli tak blisko, tak blisko domu, po tylu latach nieopisanej męki.

O samym obozie pisać nie chcę tym razem. To mają być wakacyjne wspomnienia, a ja byłam tam z moją klasą parę lat temu, i ich buź pełnych smutku dziś sobie przypominać nie chcę. Jednak jest, jak tysiące innych, i tu takie miejsce- rana. I takie też mi wiatr myśli wywiewał z troską powoli.

A kiedy już powędrowaliśmy tam i z powrotem, wzięliśmy azymut na Drewnicę.
Małą wieś na południe od Mikoszewa, gdzie można obejrzeć ostatni wiatrak typu holenderskiego na kurzej stópce, zwany też koźlakiem. Ten egzemplarz, według naszych oględzin, musiał zostać przeniesiony z innego miejsca i umieszczony na podmurówce.

Parę kilometrów dalej, we wsi Żuławki, stoi kilka domów godnych uwagi i poświęcenia im dłuższej historii, toteż odeślę was znów do źródeł bogatszych, niż ja bym mogła tu się popisać. Powiem tylko, że właśnie tropami tej i pochodnej architektury zmuszałam mojego małżonka podążać w deszcz i upał, znowu na każdy widok (mnie przynajmniej) zachwycający a to belką, a to słupem, a to żłobieniem, tudzież esem-floresem, do zatrzymywania pojazdu w miejscach zakazanych siłą argumentów nakłaniając :)
Domy podcieniowe bowiem i inne budowane na tych terenach nie mają w Polsce chyba żadnego odpowiednika i naśladowców. Nigdzie indziej też  nie spotkałam się z  pojawiającą się na tych terenach kulturą mennonicką, którą sobie obiecałam lepiej poznać. Do tego stopnia się zaparłam, że kluczyliśmy kilkadziesiąt kilometrów, zamiast 9 (niech żyją nasze drogowskazy!), by znaleźć, według map i wskazówek, stary mennonicki cmentarz. Nic z tego. Wróciliśmy do punktu wyjścia. Ale to już w drodze powrotnej do domu.
Tymczasem domy wciąż stoją, przepiękne, niebywałe o ciekawej przeszłości i wciąż "żyją". Jeden z nich można ponoć zwiedzać za zgodą mieszkańców, znajdując w nim pozostałości  wyposażenia domu z czasów holenderskich osadników . Szkoda, że nie wiedzieliśmy tego wtedy :)


 Prócz tego na zarówno na Żuławach jak i całej Mierzei Wiślanej, można spotkać takie oto cukiereczki, które "rozmnożyłabym" na innych terenach Polski:

Resztę... resztę koniecznie zobaczcie na własne oczy.
Ja jestem zauroczona, nie mogłam oczu oderwać od tych misternych ozdób u szczytu dachów czy okiennic, i już kombinuję, jakby tu trochę tego stylu przemycić na naszą werandę :).

Kolejny wypad się odbędzie, na przekór kalendarzom, także w letnich nastrojach.
(I strojach :))))

Pozdrawiam i życzę zdrówka, bo mi właśnie gdzieś poszło w pole.
Ale jakoś się znowu  trzymam klawiatury, bo ileż można mieć te suchoty :))))

Wasza
uparcie letnia
Lewkonia :)