środa, 23 lutego 2011

Hola, chicas !

Zaczęłam myśleć o tym miejscu pijąc pewnego wieczoru un vino.
Podnosiłam el caliz pod światło i wyobrażałam sobie, jak powstawało, jak wiązki promieni słonecznych przenikały przez skórkę owocu, nadając mu słodyczy, jak potem wraz z innymi zebrano go do la banasta, by z pietyzmem poddać zabiegom, skutkiem których mogę się teraz napawać słodko-cierpkim smakiem.
Z każdym łyczkiem coraz bardziej pragnąc zobaczyć  natychmiast na własne oczy las soleadas colinas i lazurowe niebo nad Costa del Sol zaplanowałam tę podróż bez bagażu, chipe i dłuższego namysłu.

I, jak się pewnie zorientują poligloci - bez znajomości języka, o czym na razie por lo bajini 
Słońce w kieliszku  rozbudziło mój apetyt, rozkręciło sentidos i pobudziło rozleniwione zimą  mięśnie, których zwykle używa się w tańcu, a przecież mamy jeszcze  carnabal!.  I choć w Hiszpanii przebiega on inaczej i w innych terminach, niż w Polsce, głównym jego elementem jest gorący taniec, feeria barw i radosne zabawy.

A tu, dokąd was zabieram, u stóp Sierra Nevada znajduje się kolebka flamenco.  
Choć nie wyraża on jedynie pozytywnych emocji, jego pełne ekspresji i energii figury i rytmy nie pozwalają nóżkom "usiedzieć" spokojnie.
A gdyby tak spróbować  rozruszać bioderka i ramiona do taktu gitarowego akompaniamentu, przy lirycznym śpiewie un cantaor . Ach, gdzieś miałam taką spódnicę  .... zaraz ... zaraz...jest! Bez falban, ale za to zamaszysta.
Jeszcze tylko zapatos para flamenca, o, te mogą być..... Biodra mam, z tym nie ma problemu... ok.....
La musica ! Por favor !



Jeszcze, jeszcze !!!



Ach, ta guitara!!! Czy poczułyście przypływ wigoru? Jak z krążeniem?
Ja już przykręciłam kaloryfer :)))
Ale to dopiero  el comienzo. 
Czy wiecie już, w jakim zakątku Hiszpanii jesteśmy?
Może te zdjęcia naprowadzą Was na trop :)


 
 

Mam nadzieję, że po takiej porcji el sol  i coloridos zapomnicie o mrozie, zmartwieniach, katarze i dramatycznych wydarzeniach ostatnich tygodni na świecie. Chociaż na parę chwil.
A moze zaczniecie planować wakacje pod wpływem moich wędrówek ? Choćby wirtualnie? 
Ja właśnie przestudiowałam setki stron w sieci, przesłuchałam kilka godzin nagrań i żeby zmieścić wszystko, czym się zachwyciłam, streścić przewodniki ... nie... nie ma mowy!
Posłużę się tylko krótkim cytatem z jednego  z nich:
"Andaluzja, kraina niegdyś spustoszona przez Wandali. Przybyli tu w VIII w. Arabowie nazwali to miejsca Al-Wandaluz. Ich 800-letnie panowanie wywarło wielki, do dziś widoczny wpływ na architekturę i kulturę tej części Hiszpanii. Dziś Andaluzja zachwyca nie tylko wspaniałą przyrodą i klimatem lecz także bogatymi pozostałościami wpływu kultury mauretańskiej (...)."
Oj, utonęłam w blogach, pięknych opisach,  zdjęciach, których cząstkę "pożyczyłam" w celach dydaktycznych i rozgrzewających:)

A Wy, potraficie podać nazwy 3 najważniejszych miast tego regionu i po jednej postaci związanej z każdym z nich?
Przyrządzić dwie typowe dla Andaluzji potrawy?
A przede wszystkim:
Nazwać wino, które piłam i potrawę, towarzyszącą mu na tym zdjęciu?

 
Poszukajcie odpowiedzi i zamieście je w komentarzu.
Wino, które piłam, ma 3 równoprawne nazwy, jest wytwarzane tylko w Andaluzji i nie jest to Malaga :) Tę potrawę podam sama w następnym "odcinku".
Potrawy ( nazwy hiszpańskie) muszą mieć korzenie w Andaluzji, prócz nazwy podajcie krótki opis.
Postacie  mają być związane z danym miastem, nie musiały się w nim urodzić czy dozgonnie w nim mieszkać:
Ponieważ temat jest przebogaty  w szczegóły, nagrodzę pierwszą osobę, która poda nazwę "mojego" wina w wersji hiszpańskiej i prócz tego poda odpowiedź na jedno z pozostałych pytań.
Wśród pozostałych "podróżników" rozlosuję nagrodę dodatkową :))) A może i dwie:)))
To do dzieła! Żeby dać szansę wszystkim, proszę o odpowiedzi do przyszłej miércoles
  :)))
Przyłączcie się do polowania na słońce na swoich blogach. Może któraś z Was zechce zabrać nas w jakieś cudne miejsce? Czy są chętni?

To ja zmykam, bo jutro mamy takie małe hiszpańskie spotkanko z paellą u przyjaciół, to się dziś muszę wyspać. Kto wie, może będą i las danzas :)))

Que se diviertan :)))

Hasta mañana :)

Vuestra
Alhelí :)))

P.S. Proszę wybaczyć błędy językowe. Samouk jestem, ale dążę do doskonałości :)))
Nie wspomniałam o korridzie, której ... nie chciałabym zobaczyć, a też stąd się wywodzi, niestety :(

piątek, 18 lutego 2011

Mam i ja :)

Mam biscornu i wiem, jak się to robi..(Co nie oznacza - potrafię, o nie:) Wiem też, skąd pochodzi ta nazwa i czemu to służy.
To ... naprawdę igielnik :).
Świat oszalał na ich punkcie, ale nie dziwię się, bo są przepiękne i tyle ich wzorów można zobaczyć w tutorialach w kilkunastu językach, że  nie sposób wybrać najpiękniejszy :)
Najpiękniejszy więc od teraz jest mój :)
Niedawno wprawdzie, ale widziałam już coś takiego i słyszałam to słowo, ale sądziłam, że jest to jakaś rzecz magiczna w wymowie i o specjalnym zastosowaniu.
I prawie się nie pomyliłam. Bo otrzymując ją zupełnie niespodziewanie poczułam się bardzo specjalnie potraktowana i przeniosłam na chwilkę jakimś magicznym zaklęciem w obłoczki. Ach, jak miło dostawać niespodziewajki. W każdym wieku i o każdej porze :) Szczególnie całkiem przypadkiem trafione.
Mam szczęście do ludzi, którzy po prostu trafiają. Do mojego serca, niekoniecznie, lub nie przede wszystkim rzeczą materialną :)
Jest taka Chmurka, na której lubię pobujać czasem, zawsze przynosząca dobrą pogodę, jak lekki cirrus na lazurze..
Dziewczę rozważne ale i zdolne do wszystkiego. Manualnie :)
I poza nieodpartym osobistym urokiem ma jeszcze to coś.
Coś, czego ja nie będę  mieć niestety, choć bardzo o tym marzyłam :)
Moc uzdrawiania czterołapów, kłapouchów i rogaczy.Tych zwierzęcych.
A że ja zwierzoluby wyczuwam nawet za oceanem i przez sieć, to miłą mi jest od pierwszego wejrzenia :)
Bo jaki kto dla zwierząt, taki dla ludzi :)
Aniu, pięknie dziękuję za powód, dla którego  rzeczywiście uśmiecham się szeroko i parskam śmiechem wcale nie patrząc nawet na tę kartkę :)
O!

Ten słodki kociak od Ani przypomina, że też ma swoje święto. Właśnie chwilę temu minął ten dzień - 17. lutego.
Więc tym oto wierszykiem przyłączam się do kociego fanklubu, choć... pewnie nasz Czesio miałby mi to za złe i jego obraza trwałaby parę godzin. Do kolejnego karmienia :)



Podrapcie swoich pupilków za uchem ode mnie - kotki  z afrykańskiego buszu :))) Wszak jestem Lwicą, ale swoje święto obchodzę latem :)
Mraaaauuu!!!
Wasza Lew... konia :)

niedziela, 13 lutego 2011

Idzie Nowe!

Droga Tomaszowo!
W odpowiedzi na Twój słoneczny post pokażę rezultaty tego świecenia i podgrzewania atmosfery.
Jak można zauważyć znów po szronie rano - chwilowego.
Jednak skutki są nieodwracalne i widoczne gołym okiem.
O, tu:
... i tu:

... i tu:

i jeszcze  tutaj:

... no i tu:
 ... i nie zaskoczę nikogo i tym obrazkiem:



Rozumiem leszczyny, przebiśniegi i krokusy, te zawsze w awangardzie, ale żeby żonkile?

Ze słonecznego Południa
Lewkonia


poniedziałek, 7 lutego 2011

Kobieta czytająca


Przyjemność, jaką sobie sprawiłam retrospekcją dalszych i bliższych mych spotkań ze słowem pisanym, być może wywoła jedynie ziewnięcie znudzenia. Bo cóż ja takiego czytam najchętniej?
Niekoniecznie te modne ostatnio młode wojny polsko-ruskie,. i nic z ambitnej i drapieżnej literatury rozprawiającej się z komuną, i nie przemawia do mnie proza znad rozlewiska. Grocholę wolę ;)
Nie zmuszam się na siłę do doczytania do końca poleconej mi książki, gdy mi nie odpowiada jej styl, choćby była najbardziej okrzyczanym bestsellerem błyskawicznie adaptowanym na ekran.
Lubię mieć swoje zdanie na temat książki i nie pogniewam się, gdy ktoś z wyższością nim pogardzi, ale nie zamierzam być na siłę na czasie, gdy mi to nie odpowiada. 
Zresztą przeczytałam w życiu wystarczająco sporo wielkich dzieł, by móc teraz pokręcić nosem na te, które im nie sięgają do pięt, a czytać tylko to, co mnie naprawdę relaksuje, nie męczy ( w sensie językowym) i nie kłóci się z moim pojęciem estetyki.
Dla tej też przyczyny nie przebrnęłam do dziś przez Glasperlenspiel, choć próbuję już nawet po polsku.. I nic.
Ale już Steppenwolf i reszta zostały moimi dobrymi znajomymi, choć może dziś spojrzałabym na nie inaczej.
A Łysiak? Lekko przeze mnie nadgryziony  wywołał grymas zniechęcenia, mimo, że po nieudanym pierwszym razie nastąpił drugi. Bez skutku.
Nie każdy musi lubić wszystko. 
Czasem rozumiem uczniów czytających opracowania, zamiast lektur. Bo jeśli by nam dorosłym stworzyć listę obowiązkową... Czy nie czytalibyśmy z uprzedzeniem doń?:)

Moje doznania związane z czytaniem mogłabym zsyntetyzować więc tak:
Jeśli chcesz mnie lepiej poznać, zapytaj mnie - JAK czytam.
Bo co, jak widać niekoniecznie podlega obiektywnej ocenie.
Wyrosłam już z czytania zachłannego, a połykanie książek w całości na czas mam dawno za sobą.
Zawsze jednak łączą mnie z czytaną książką głębokie więzi.
Gdy takie się nie z rodzą po kilku stronach - odchodzę od niej bez żalu, choć czasem mam wrażenie, że może to moja wina.
Ale czy nie bywa też tak w życiu, że szukamy prawdziwej miłości?
I czy nie zdarza się mieć ich kilka. Na raz?
A ja miałam ich tysiące :)

Zaczęłam od tych podarowanych i czytanych mi przez mamę, dziadka, ciocie i wujków.
Mam je w sporej liczbie do dziś.

Lalki i misie - zmieniły właścicieli lub potraciły głowy.
Książki z tamtego okresu przeżywają  ze mną swoją i moją kolejną młodość. (Przy najbliższej okazji będzie o nich szerzej. tu w zgodnym towarzystwie z nowymi koleżankami :))

Usamodzielniłam się pod względem czytania  w przedszkolu.
Mam w głowie  taki z tym związany obrazek  -  siedzę jeszcze w łóżeczku, zaspana, lecz już od pierwszego łypnięcia oczkiem otwarta na niespodzianki: Mamusia dziś wraca z podróży. Ciekawe, co mi przywiezie?
Wtem na mojej kołderce lądują kolorowe słodkie groszki w opakowaniu udającym parasolkę i ... piękna rozkładana książeczka o Czerwonym Kapturku. Tak doskonale dopracowana graficznie i technicznie! Nie dość, że piękna w treści, to rozkładała się i składała cudnie przez 20 lat. A jak ona pachniała, jak pachniała...!
Tamtej radości ze zwykłych cukrowych kuleczek barwionych sztucznie i błyszczącej lakierowaną tekturką książeczki-cudeńka nie zapomnę nigdy. Już wtedy wiedziałam, że trzeba je było z trudem zdobyć, bym ja tę radość mogła przeżyć. Od tamtej też pory polubiłam sama robić niespodzianki.
Miałam z 5 lat i potrafiłam już  czytać, czym zanudzałam Dziadka do kresu jego cierpliwości To była pierwsza akcja społeczna - "Czytamy Dziad(t)kom" :)) A ja uwielbiałam czytać na głos, wcielając się w różne postaci.
Kochany mój Dziadek do Orzechów, że zdzierżył mnie jako wilka jakieś siedemnaście tysięcy razy!

Pierwszą książeczkę przyniesioną  ze szkolnej biblioteki, a był to "Kopciuszek" * z tekstem Jana Brzechwy, przeczytałam jako sześciolatka, nie zdejmując płaszczyka, zaraz po tym, jak zrzuciłam w przedpokoju tornister, siedząc wprost na podłodze obok tegoż . Gdyby nie fakt, że książkę musiałam najpierw z niego wydobyć,  nie przeszkadzałoby mi mieć go nadal na plecach. I czytać, czytać, czytać!!!
Dokładnie pamiętam zgrzyt klucza w zamku, skrzypnięcie drzwi i okrzyk mamy: Córeczko, czy coś się stało?
I badawcze oczy mamy i dłoń na moim rozpalonym lekturą policzku.
- Mamusiu, patrz, pani Tereska dała mi dziś "Kopciuszka"- zaświergoliłam z bijącym serduszkiem i ze spoconym czółkiem po tym, jak przeczytałam go,  wciąż w tym płaszczyku, drugi i trzeci raz. A moja buzia i oczka wyrażały takie bezbrzeżne szczęście, jakiego nie pozna dziś żaden mały kolekcjoner playstation, i-podów i co tam jeszcze trzeba dziecku koniecznie kupić.
Od tamtego pierwszego samodzielnego razu biblioteka stała się moją drugą świetlicą, a Pani Tereska moją boginią. Za każdym  razem, gdy "zaginęłam", wydobywano mnie zakurzoną spomiędzy regałów z łapką chciwie zaciśniętą na szarej okładce jakiegoś nowego skarbu, którego odebrać sobie nie dawałam, póki nie przeczytałam wszystkiego  łącznie ze stopką redakcyjną.
Samo czytanie niebawem przestało mi wystarczać i zaczęłam książek doglądać, kleić je, obkładać nowym papierem i spędzać czas na wypełnianiu kart bibliotecznych. Czaaasem tylko zamiast siedzieć na lekcji :)
Ta sama Pani Tereska  sprawiła też, że ośmieliłam się publicznie interpretować wiersze.
Stawać się rudą Ryfką,.lub zaczarowaną dorożką,  czy sercem kamienia.
Jak ja to dobrze pamiętam!
Z pewnością mój i gust i potrzeby dotyczące książek w tamtym czasie ich masowego pochłaniania, łącznie ze szkolnymi lekturami ( bywały wyjątki, którym nie dawałam rady - np. "Nieboska komedia" ) ukształtowały przede wszystkim klasyczne i ogromne tomy wielkich pisarzy - Tołstoj, Balzac, Hugo, Hemingway, Kraszewski, Sienkiewicz, Dąbrowska, Reymont,   i te troszkę mniej dostojne, ale popularne wielce i ku pokrzepieniu serca czytane - Dołęga-Mostowicz, Rodziewiczówna, Montgomery, Mitchell.
Lista długa, jak katalog biblioteczny, więc ukochanych pisarzy nie sposób wymienić wszystkich. Ani nie potrafiłabym wskazać tego jedynego  naj.





Najchętniej czytane? Te z wątkami autobiograficznymi, lub biografie z wątkami fabularnymi.
Historyczne.- bardzo!
Pamiętniki. Listy. Popularno naukowe. Reportaże. Podróżnicze. Fantastyka. Kryminały spod dobrego pióra.
Beletrystyka krajów (autorów) niemieckojęzycznych obowiązkowo, ale i z pasji..
Poezja bez względu na pochodzenie.

Wszystko to znajdowałam w bibliotekach a także w zbiorach mamy i potężnym domowym księgozbiorze pewnej Cioci, od której książki pożyczało się na kilogramy.
Niedzielne wyprawy, by je oddać, a pobrać nowe zapasy, były rytuałem osładzającym wizję wędrówki na 9 piętro pieszo. Winda, jak wiele rzeczy w tamtym czasie, była niekoniecznym do szczęścia obywatela zbytkiem, działając sobie lub nie.
Właściwie powinnam pojechać teraz do Cioci,  zrobić u niej zdjęcia i dołączyć do tego tekstu, jako obraz wewnętrznie moich książek. (Ciociu, wyściskam Cię, jak się winda nie zatnie :)
Marzeniem moim od dzieciństwa pozostała  też wielka, oszklona, majestatyczna szafa gdańska. Taka, jaką miała pani Sz. w swoim stumetrowym mieszkaniu w pięknej przedwojennej kamienicy.
I zawartość tej szafy również była mi znaną, choć ja sama nigdy tknąć tego cudeńka nie śmiałam.
Wiele książek odziedziczyłam po mamie, toteż sporo weteranów nie chce dziś już stać karnie na baczność Udręczone trzema pokoleniami książkowych moli cierpią  pozbawione formy i często fragmentów grzbietu, tracą kartki, jak staruszkowie włosy, podpierają się niezdarnie o siebie i  jeszcze bardziej wyginając sobie rogi 
Obiecuję im i sobie solennie, że jak tylko będę miała za co, wszystkie te kaleki poleczę u introligatora, opatulając je w piękne okładki na następne sto lat .
Może taniej byłoby teraz kupić nowe, ale czy mogłabym skazać na śmierć Starą Baśń z  ilustracjami Andriollego, tylko dlatego, że jest ... stara?
Albo pogardzić Sienkiewiczem z pierwszych powojennych wydań (przedwojenne spłonęły żywcem w Warszawskim mieszkaniu babci), choć.. pięknie potrafił sobie czasem konfabulować, i dziś to wiemy?

 W dorosłym i zawodowo a dziedzicznie obciążonym życiu  zaczęłam swoją biblioteczkę zapełniać szkolną pomocą dydaktyczną z takim zapamiętaniem, że trzeba było dokupić z czasem kolejny regał. W naszych dotychczasowych M brakowało miejsca na takie fanaberie.
Toteż trzeba było kupić wreszcie ten dom, he, he:)
Nie, nie zamierzałam założyć własnego Ossolineum i nie zamierzam.
Moja wydolność czytelnicza po przekopaniu w parę lat zasobów uniwersyteckich w niepoliczalnej liczbie dzieł od Nibelungenlied  po Unkenrufe.zaczęła spadać wraz z wzrostem ilości dioptrii.
Niemniej staram się powiększać tę część biblioteczki, która pozwala być w kontakcie z nowościami na rynku niemieckojęzycznym i z zawodowej konieczności ... z nowymi podstawami programowymi :).





Nie kupuję więc książek, których nie pragnę mieć na zawsze.
Nie czytam ich już tyle i w takim tempie, jak dawniej.
Ale... czytam po kilka na raz, zmieniając repertuar, w zależności od nastroju i pory dnia:

Oto aktualny zestaw - Wysiedlenia, by wypełnić braki edukacyjne na własne potrzeby.
Decoupage, by braki talentu pokryć choćby jakąś orientacją w temacie.
Książka od przyjaciółki gotowa już na dalszą serdeczną podróż.
Gwiazdkowy prezent zrobiony sobie samej - w chwili robienia zdjęcia z żalem żegnałam się z historią kilku piesków i kilku wątków w gruncie rzeczy miłosnych. Polecam. Nieprzesłodzone. Z sensem.
Nauczycielka - z zaciekawienia tytułem i dlatego, że wierzę Ewie :) Koniecznie przeczytajcie najpierw wstęp i dajcie szanse autorce  - zasłużyła na nią całym życiem. Ja właśnie się wgryzam w to ciało pedagogiczne.
Blondynka na językach - bo lubię wiedzieć, co w mowie piszczy. Po dokonanej recenzji mogę polecać znającym odrobinę podstaw i wymowy niemieckiej . I kupić sobie śmiało włoszczyznę.
I czekająca od roku na dokończenie Madame Curie (autorstwa Ewy Curie). Ale (uwaga - będzie wymówka) to był rok Szopena. A ten, to światowy Rok Marii Skłodowskiej - Curie. Nie wykręcę się już niczym :)

I tak to właśnie wygląda, prócz książek szkolnych (niech Was nie zmylą zdjęcia - wciąż porozkładane kupkami po całym mieszkaniu), w różnych miejscach czekają na mnie moje aktualne  lektury. Którą wybiore dziś, zależy od wielu czynników :)

Ponadto mam taki stały zestaw lektur, które mnie poraziły swym pięknem i treścią do tego stopnia, że są moim małym katechizmem. Z tych  co bolą, a jednak do nich najczęściej wracam: Kolumbowie (tragizm młodzieży tego pokolenia powinien nam uzmysławiać, jaką cenę zapłacono za młodość pokoleń następnych) Mury w Ravensbrück ( o harcerkach w obozie koncentracyjnym), biograficzne o Debussym i Szopenie.
I ta, co wraz z Anią wpada mi w ręce, gdy chcę sobie zwyczajnie po babsku powzdychać.


Z jednej strony chciałabym przeczytać ich jak najwięcej w życiu zdołam,  wciąż ich głodna, z drugiej ten nieposkromiony głód już złagodniał na tyle, że mogę już zwolnić i wyznaczać sobie rozsądne granice przeżywania.
Bo ja  każdy opisany los bardzo przeżywam i często identyfikuję się z postaciami do tego stopnia, że długo zwłaszcza te tragiczne zakończenia odreagowuję.

Kiedy pierwszy raz przeczytałam Martina Edena tak mocno analizowałam jego akt samobójczy, (dlaczego? jak to?) że moja rozpacz z powodu tej bezsensownej śmierci była wręcz... nomen omen... bezdenna.
Chyba nawet wiem, skąd mój strach przed nurkowaniem i sny z wciagającą mnie przepastną tonią.
I tak za każdym razem.

Nie wiem, jak mężczyźni, ale my mamy jeszcze prócz tej wielkiej literatury czytadełka.
I jak zauważyłam, raczej żaden facet by nie napisał czegoś takiego, jak "stateczny i postrzelony".
Pewnie tez żaden nie czyta. A my mamy tę podzielność serca, że zdarza nam się zakochać w takich ponurych typach, jak Vonnegut, a na deser zaserwować sobie herbatniki z jagodami :)))
Lubimy równowagę w przyrodzie i czytanie "resetujące".
I ja też:
W chwilach wolnych od książek bez obrazków każdy z nas sięga po odpowiednio dla swojego kółka zainteresowań zbierane albumy i czasopisma ( a może powinno być "lub" ;)) ...
Ja akurat mam takie:

 
I te pokrywajace się z zainteresowaniami  naszych synów:
 Że dodam już bez zdjęć naszych "zbiorów" : Mój Pies (co chyba oczywiste jest  na wylot:), Wiedza i Życie czy Focus.
A z tych typowo kobiecych gromadzę - Murator:, Mój piękny ogród,  Zwierciadło i Weranda, co oczywiste jest, jak i to, że jestem kobietą :)))
Książki chłopców zajmują tyle miejsca, że jeszcze z dziesięć zdjęć bym wplotła, a powinnam choćby dlatego, że sama je czytałam jako podlotek, a większą część im  kupowałam ( by do nich wracać) najpierw kształtując w synach  kult książki, a potem przyglądając się z dumą, jak sami obierają swoje drogi. Dlatego też dziś obok Amicisa, Nienackiego, Twaina czy Maya stoją Lem, Frank Herbert czy Ludlum. Oraz setka innych od fantasy przez science fiction po te wszystkie biologiczne i geograficzne kompendia,  którymi w jakiś sposób  powiązali swoje dorosłe plany z moimi własnymi marzeniami nie do spełnienia :)

Aha, zapomniałabym jeszcze o takich ciekawostkach

i biografiach ulubionych kompozytorów..

 

oraz zainteresowaniach historycznych, najczęściej jednak zaspokajanych poprzez lektury natury biograficznej.





W tej czarnej grubaśnej księdze znajduje się odręczna dedykacja od Dziadka.
Kiedy ją czytam zawsze mi się oczy pocą.
Miałam zaledwie 6 lat, gdy podarował mi historię tego daremnego patriotycznego zrywu. A że ziarno zawczasu posiane... romantyczka z pozytywistycznym jakimś zacięciem jestem.
Mamie więc i Dziadziusiowi ten post poświęcam
Za tę miłość, bez której trzeba by "mieć serce suche jak orzeszek", z wdzięcznością, której nie umiem wyrazić lepiej, niż tymi słowami.


PS.
Jeśli któraś z Was lubi Terakowską, a nie ma tej książki - chętnie wymienię się na inną, innego autora :)


Tomaszowej serdecznie gratuluję literackiego refleksu::))Kochanie,  Jesteś boska :))
Chmurko, Katie, Bestyjeczko: dziękuję Wam za poprzednie komentarze, bardzo pomogły w poprawie nastroju :)
Odsyłam Was w nagrodę do tego nagrania.
Mnie ono w każdym razie roztopiło serce
Miłych chwil życzę i pięknych snów

Wasza Lewkonia



 

DO KONTYNUACJI ZABAWY ZAPROSIŁAM EMOCJĘ  :)