niedziela, 5 lutego 2012

KONIEC, czyli o tym co było i jest ważne, ale ...

Oto rozwiązanie zagadki, która mam nadzieję, przynajmniej paru osobom spędzała sen z powiek od tygodnia z okładem:

Utwór ten powstał w 1974 r. Przynajmniej jest to data jego pierwszego wykonania na koncercie we Francji.
Gdy podam nazwiska jego twórców z pewnością niektórym zapali się żaróweczka :)
Autorem tekstu jest Roger Waters, muzykę skomponował wraz z Davidem Gilmourem i nieżyjącym od niedawna Richardem Wrightem.
Ukazał się on na płycie Wish You Were Here (czy już wiecie ?) jako dziewięcioczęściowy utwór otwierający i zamykający  album ( gdyż te części zostały rozdzielone i umieszczone na dwóch stronach płyty, nie wszystkie razem, z oczywistych przyczyn technicznych - maksymalnej długości utworów mieszczących się na jednej stronie).
Dla mnie jednym z najpiękniejszych momentów tego utworu to ten, w którym po przeszło 8 minutach (w wersji płytowej) wreszcie odzywa się głos wokalisty, ale jak wszystkie niemal kompozycje tego zespołu wielbię ją  za rozbudowaną gitarową partią solową i dłużyzny instrumentalne, które opowiadają więcej, niż słowa.
A słowa te to znów perełki  wśród doskonałych tekstów Pink Floyd, z którym nie rozstaję się nigdy na dłużej od...  hm..., od liceum.
I choć zespół ten formalnie już nie istnieje, choć już jego główni muzycy choćby dla zaspokojenia pragnienia muzyki swoich fanów nie spotykają się  na scenie gitara w gitarę, i choć już nie żyje ten i ów  z Tedem Barettem w pierwszym rzędzie, który to był właśnie adresatem tekstu  "zagadkowego" "Shine on you crazy diamond", jest w  tej legendzie muzyki rockowej tak silny magnes, tak zniewalające piękno, które nie pozwala im z pamięci i serca wiernych fanów odejść do przeszłości.
Do tego stopnia, że wciąż się gra i naśladuje manierę Floydów, ich styl grania, wiele zespołów zawiera ich riffy w swych utworach, inspiruje się ich koncepcją muzyki, w której muzycy stoją spokojnie na scenie, niemal fizycznie nieobecni, nie absorbując swoimi osobami słuchaczy, żaden z nich nie roztrzaskuje gitary o scenę, nie podpala sprzętów, nawet nie wyróżnia się strojem,  ale ich Muzyka...... rozsadza wprost od środka, wywołuje wulkany emocji, jest maestrią, w mej subiektywnej a nieodosobnionej opinii, niedoścignioną i niewielu może się poważyć grać ich muzykę na żywo za pieniądze.
Takim właśnie wyjątkiem jest The Australian Pink Floyd Show, przy czym show nie z tych, które dla samego show są organizowane, a są swoistym świętem muzycznym dla ludzi, którzy na tej muzyce się wychowali, niezależnie od pokolenia. Mało tego, nie starzeje się ona, nie staje muzealnym eksponatem w gablocie "historia muzyki", jest wciąż w obiegu, nieporównywalna z niczym innym, tworzy własną kategorię. To po prostu osobny rozdział, do którego dopisują się inni ich naśladowcy lub czerpiący tylko z tego bogactwa muzycznych inspiracji dla siebie.
Ostatni raz więc króciutko podzielę się moimi osobistymi odczuciami i emocjami, tym razem właśnie z tego koncertu.
Jak wspomniałam, opinie były różne, jednak w zdecydowanej większości wyrażały zachwyt nad profesjonalizmem grupy (jeśli tak można to określić - tę pasję i skrupulatność połączoną z duszą oddaną tej muzyce). Technicznie - nie mając niestety możliwości porównania, nie poważę się na oceny, lecz jeśli chodzi o nastrój, przekazane emocje, trzymanie nas w napięciu i uczuciu niewiadomej ( wiadomo było, iż będą dwie części koncertu) zaskakiwanie, wzbudzanie okrzyków zachwytu po pierwszych kilku dotknięciach strun, to wielkie  OOOOCHHHH !!!!wyrywające się tłumowi, jakby na sygnał (teraz!) i te oczy, które, jak się rozejrzeć, błyszczały uśmiechnięte i "natchnione" lub przymknięte skrywały przeżywane emocje, jakby je można było ( a ja właśnie miałam takie wrażenie) wynieść utrwalone głęboko w sobie na długie miesiące - koncert był jednym z takich niepowtarzalnych przeżyć i wrażenia po nim mógłby już tylko zatrzeć sam Gilmour czy Waters, ale czy będzie mi kiedyś dane ?.
Żeby zrozumieć ten stan uniesienia :) i przyczynę, dla której chciałam i Wam, drodzy Odwiedzacze,  dać okazję do poszukiwań i odkryć, a gdzieś  tam może nawet małego wynagrodzenia za trud (lecz i jak się łudzę przyjemność) tych poszukiwań, należało choć odrobinę otrzeć się o ten rodzaj muzyki. A zaręczam, że każdy poza tym najbardziej rozpoznawalnym nazywanym od tytułu albumu "The Wall"  ( właściwie Another brick in the wall II), słyszał niejeden utwór tego zespołu. Toteż zbyt łatwym zadaniem byłoby zaprezentować fragment z tekstem , który od razu naprowadziłby na rozwiązanie. A po nitce do kłębka... Cóż teraz może internet :))) Wpisujesz Shine on you, a potem już tylko "koncerty, styczeń..."

Toteż niezmiernie się cieszę że znalazł się ktoś taki, kto ma podobnie jak ja COŚ wspólnego z Pink Floyd, któremu sprawiłam  przyjemność, oraz nie zraża się podwyższoną poprzeczką, bo w końcu cóż to za zabawa, gdy nie ma ryzyka i lekkiego dreszczyku, jak w loterii :)

Ogłaszam toteż, iż  nagrodę nr 1. otrzymuje Aga, która REWELACYJNIE PRAWIDŁOWĄ I WYCZERPUJĄCĄ  odpowiedź dotycząca "kto, co i dlaczego" nadesłała JAKO PIERWSZA, dzielnie próbując wstrzelić się w "podpunkt  b" czyli rząd i miejsce :)

Nagroda nr2 wędruje do Katie, której wiedza muzyczna jest tak rozległa, ( a wiem to od dawna, bo z niej "ściągam"), że musiałam jej zadać pytanie dodatkowe, by wyrównać szanse innych ewentualnych konkursowiczów, i tu prócz wszelkich FANTASTYCZNIE DOKŁADNYCH danych muzycznych padła PRAWIDŁOWA odpowiedź na pytanie "po ile koszulki" oraz BARDZO ZBLIŻONA odpowiedź na pytanie "rząd i miejsce" - zaraz tu wkleję zdjęcie biletu, żeby nie było :))))
Przy czym Katie zalecam podzielić się z mężem nagrodą , która do Walentynek pozostanie tajemnicą, w każdym razie Kubik może grać w totolotka. Co tam może, MA grać, a potem , no... ja się zgłoszę po zapomogę :)))

Proszę o wielkie brawa i ukłony dla nagrodzonych  :))))

Tu bilecik, proszę uprzejmie:

A ja się żegnam muzycznie, i jeszcze ten raz proszę o uwagę, w słuchawkach:

                            


I jeszcze utwór, "dzięki" któremu zaczynam za czymś tęsknić, za czym właściwie, trudno wyrazić słowami :)
ale zawsze tak się dzieje, gdy słucham...

                            

Did you exchange
A walk on part in the war
For a lead role in a cage?


How I wish, how I wish you were here
We're just two lost souls
Swimming in a fish bowl,
Year after year,
Running over the same old ground.
What have we found?
The same old fears
Wish you were here



Dziękując za miłe chwile w Waszym towarzystwie żegnam się, i  do zobaczenia w innym "wcieleniu".
Jeśli takowe nabierze formy, poinformuję.
Ta mi się wyczerpała. A może skończyło mi się serce dla niej.
Szkoda mi czasu na tworzenie jedynie ładnego opakowania do miałkich popularnych treści, których tyle znajdziecie w chwili nudy, a do treści głębokich straciłam polot.


Adresy mailowe czynne, gdy jednak ktoś zatęskni za moim gadulstwem :)

Lewkonia

środa, 25 stycznia 2012

No to się zabawimy :)

Zabieram was na koncert, w jakich nie uczestniczy się w życiu zbyt często.
Na spotkanie z Muzyką na najwyższym poziomie, nieśmiertelną,  w przenośni i dosłownie. Recenzje tego koncertu były różne, jak różni są wszyscy żyjący z muzyką jako tako wyposażeni w słuch (ale umówmy się, słyszeć dźwięki, to za mało, by o nich mówić).Spotkałam się też z kąśliwymi, złośliwymi i jednostronnymi,  ale dla mnie liczy się to, co widziałam i słyszałam przed tygodniem.
I TO BYŁO COŚ!
Nie powiem co kto i gdzie, bo z pewnością szybko się domyślicie same /- i (piszę tak, bo a nuż Fan płci męskiej jakiś tu zajrzy, niech mu będzie miło:)
Nie mogę więcej zdradzić, ani słówka nie podpowiem, proszę zatem posłuchać, (jakość taka, jaka ma kamera, ale zapodam i oryginał niebawem) a następnie rozwiązać poniższą zagadkę
Najpierw więc uczta z dźwięków i obrazów, słuchawki włóż!:

                        


Więc...
Kto to napisał? (Nazwiska, adresy :)
Jaki tytuł nosi ten utwór?

Czyj to koncert?
I podać rząd i miejsce, które zajmowałam na koncercie :)))

Te 3 pytania to nic trudnego, za to pobawcie się w jasnowidzów z numerkami :)))

Rozwiązania proszę podawać tylko  E-MAILEM  (żeby nie było ściągania  ; ))))
                                         parla.mi@wp.pl

Nagroda - niespodzianka powędruje do osoby, która poda wszystkie prawidłowe dane muzyczne, a numerki jak najbliższe, w zakresie 30rzędów/30miejsc. Każdy ma tylko jeden strzał  :)))


Myślę, że tydzień wystarczy na pracę domową hmmmm? Niech będzie do końca przyszłego tygodnia.
Kto tu wpada i czyta, ten ma szansę się wykazać, nie wieszajcie afiszy na swoich blogach :)))

Pozdrawiam rockowo :)))
Lewkonia

P.S.
Aha, Katie, Kochana, Ty się pobaw numerkami  i zgadnij, ile kosztowała koszulka promująca muzyków :))))

sobota, 21 stycznia 2012

...

Posłuchacie ze mną?

                          

Najbardziej lubiłam te starsze piosenki, w których zaplątał się zapach sukienek mamy....

                            
Pamiętam spory o to, która piękniejsza, czyj głos lepszy. A ja jednakowo obie je lubiłam i na zmianę sobie śpiewałam jako dziewczynka  piosenki Jantarki i  Jarockiej.

Taką ją zapamiętam, o pięknych oczach, ciepłym i dźwięcznym głosie, kobiecą, rówieśniczkę mojej mamy:   

                             
                               

Na opolskim Rynku jest wiele Gwiazd. Ale tylko niektóre o takim blasku.
A dziś szczególnie jedna doznaje naszej spóźnionej atencji.
Ciekawe ile można dobrego znaleźć w innych dopiero, jak nagle odchodzą.

Słucham sobie i widzę siebie, w powiewnych sukienkach w kwiatki,  z marzeniami o dorosłości, by móc się  wreszcie zakochać w rytm tych melodii.
A to tak szybko, tak szybko się stało, tak nagle się dzieje, mija, cichnie....
Więc śpiewam sobie:  "Małych rzeczy kruchy czar, małych rzeczy wielki dar..."
( z płyty "Małe rzeczy")

                                          

No smutno....

Do weselszego posta, pa!

środa, 18 stycznia 2012

Krótko, bo czasu nie mam :)

Wiem, ktoś pomyśli - ferie to bezwstydnie cudowne nieróbstwo.
Ale gdyby wiedział, ile ja sobie zadań nastawiałam! Nie wiem, w jakim stanie wyczerpania do pracy wrócę :)
Zdradzę tylko najważniejsze:

Primo -  poranna gimnastyka. Jeszcze w piżamie i na bosaka. I zanim do mózgownicy zaspanej dotrze, jakam głodna.
I nie ma zmiłuj. I nie, że głowa boli, że w krzyż wlazło. Takie, to można mężowi wciskać....
Ale siebie oszukiwać nie będę, o nie, za dumna jestem
Nie powiem, po 3 dniach po pół godziny się maltretowania w rytm eremefu ( mało ambitnie, ale rytmicznie za to) boli wszystko. Dziś chciałam kucnąć po coś i odjęło mi mowę w nóżkach . O, mamo!

Po wtóre - codzienny marszobieg polami.
Dziś z racji taaaaakiej poduchy świeżego śniegu i lekkiej odwilży ( co rusz z dachu zzzzzzzłup!!!! - spadały snieżne czapy) zostaliśmy z Czesiem na podwórku i w ogrodzie, gdzie zabawa w skoki w śniegu po pępek ( Czesiowi) i po skraj kozaków była przednia! I te zjeżdżające lawiny wprost nam na głowy, specjalnie czekaliśmy na koleją porcję by uciekać ile sił w łapach :) a dach mamy ponad 200 metrów, miało co spadać.
Czesio był zachwycony, słonko uśmiechnięte od ucha do ucha, a ja zmordowana wyścigami i przeciąganiem liny. Bo cokolwiek się do tego nada, trzeba z Czesiem koniecznie "poprzeciągać", dziś był to jego kocyk, który chciałam wytrzepać na śniegu. Ale to ja zostałam "wytrzepana" lądując w zaspach w trakcie nierównej walki.

Sprawy zawodowe niech przemilczę, ale właśnie ogarniam wzrokiem trzy kupki do przebrnięcia, bo inaczej  w 2 semestrze się nie pozbieram, a i olimpiady tuż, podopiecznych trzeba na bieżąco przez ferie pilotować zdalnie. Od myślenia na zapas belfer urlopu nie ma.

Następne, acz nie mniej ważne zadanie - powtarzamy sobie hiszpańskie słówka (Aaa, mam was! Myślałyście, że tylko tak ściemniam, he he, a mnie wzięło na serio, wpadłam, wsiąkłam, po szyję mnie wciągnęło, i może za rok ... a to kiedy indziej opowiem) No więc przynajmniej pół godzinki español i koniecznie jakiś film/serial w tym języku, choćby najgłupszy.

Ponadto - powinnam coś zrobić z sypialnią. Wymaga malowania i przemeblowania. No ileż taka szafa może wystać w jednym miejscu, biedna. A przy okazji tu bym dała rzucik, tu uszyła taaaką narzutę (milion materiałów czeka ) a tam parę jaśków, ooo, i zasłony, koniecznie jakieś inne. Koniecznie!

Potem pasjonująca rzecz - przegląd szaf i dokładne oględziny garderoby ( każdą skarpetkę biorę pod lupę, nie, nie jestem frajerka, nie ceruję, tylko odkładam do wypychania Czesiowych zabawek).
Jak to się dzieje, że mam wciąż coś do wyrzucenia, choć co jakiś czas dokładnie przetrzebiam stada zbędnych szmatek. Czy one się jakoś rozmnażają bezpłciowo?

Kolejne zadanko - druty. Ambicjonalne takie. No przecież niemożliwe jest, żebym w swoim życiu nie zdołała wyjść poza szalik! A "na dzień dzisiejszy" nie wiadomo, czy komuś przysługuje drugie i kolejne wcielenie. To się muszę pośpieszyć. Może nie mam ambicji zmierzyć się z sobą na Kilimandżaro, jak Magoda (podziwiam i chylę czoła), ale kurczę mogłabym skończyc kiedyś jakąś rzecz, nadającą się w dodatku do noszenia. W planach więc, od jesieni, czapka.
Zimowa.
To ile mam czasu?
Zaczynam się niepokoić.

Następnie, o czym już wspominam od miesięcy to tej, to tamtej koleżance, kończymy kredens.
Ten piękny, śląski, którym moja przyjaciółka sąsiadka napaliłaby najchętniej w piecu. Już widać to, co ja w nim ujrzałam oczyma wyobraźni. Ale jeszcze troszeczkę pracy wymaga. Mąż jest od "śmierdzących" robót wymagających silnej ręki. Ale moje słowo będzie ostatnie przy wykończeniach i liczę, że do końca ferii damy radę. (Bardzo lubię tę formę "my", wiecie, jaka to frajda, móc być zwyczajnie kobietą o słabych nadgarstkach i wiedzieć, że facet lubi być przydatny, a nawet czasem daje sobą posterować paluszkiem wskazującym, żebyśmy miały radochę :)

Ale ze wszystkich obowiązków na pierwszym miejscu postawiłam czytanie napoczętych, z równoczesnym napoczęciem świeżych, pozycji. Czytam rano po gimnastyce, gdy ledwo zipiąc coś tam szamię na śniadanko, około południa, gdy pranie wiruje, mop wykręcony odpoczywa a ja klapię w kuchni pilnując obiadu w garnku, po południu, gdy mąż ogląda "siatkę", a ja już mam poprasowane i pozmywane, i w łóżku przed zaśnięciem, gdy to wszyscy nakarmieni śpią, a czysta mężowa koszula na wieszaku wisi pachnąca.
I wtedy  ODPOCZYWAM!!! kochane moje :)

Więc kończę pomału, bo czasu nie mam na pierdoły, do łoża spieszno mi :)

A tu jeszcze moja najnowsza rzecz pochodząca z wymiany z pewną Anią na blogu dla moli książkowych, z dodatkiem herbatki (też od niej), która jak ulał pasuje do truskawkowej świeczki i porcelanowego retro kubeczka od Iki. O książce jeszcze niewiele mogę powiedzieć, ale smak i zapach herbatki mmmm... będzie  teraz co wieczór się za mną snuł. Cóż, trzeba będzie zrobić zapasy.


A swoją drogą, skąd Ania, którą znam od trzech dni poprzez ciąg literek na ekranie, wiedziała, że ja herbaciara jestem. No wprost kocham HERBATKI :)))))
I oby mi doktór nigdy nie zabronił, bo po co, ach po co, ach po co co mi żyć,  gdy mi zabronią, zabronią mi pić.....
Aniu, dla Ciebie ta piosenka :)

    
         

A wszystkim dedykuję poniższe zdanie ze starych "Szpilek" życząc pomyślnego przełamywania lenia, trzymania się wyznaczonej marszruty i nadążania w codziennych swych obowiązkach i planach. Oby nie spełniło się, że:

"Lato, to okres, w którym jest za gorąco na to, na co w zimie było za zimno"

Więc kijki w dłoń i naprzód w pola, która się tam odchudzać miała, czy cóś, a wiem, która, dobrze wiem, nie chować się :))) (i ja też, i ja też, ale o tym ciiiiiii!!!!!:)))))

Wasza
barrrrdzo zajęta
Lewkonia

sobota, 31 grudnia 2011

Next year, baby...

Podsumowań nie będzie, już od dawna tego nie robię, postanowień noworocznych ... hm... nie zmieniam  od lat, tak jak i ich nie wypełniam do końca, choć może tym razem coś nowego mi na myśl przyjdzie, a i uda się nie porzucić po miesiącu :).
Jednak okazja ta, że coś  się kończy, a coś nowego nadchodzi, kusi, by  spojrzeć za siebie, powiedzieć komuś dziękuję, by obiecać poprawę, a może i za coś przeprosić.

To może najpierw podziękuję.
A że dzieje się to w tej cyfrowej przestrzeni, to za cóż by innego niż.... za  niewymuszone przemiłe konwersacje za pośrednictwem tego niewątpliwie najbardziej wszechstronnego wynalazku, jakim jest internet.
Nie dość, że nie muszę na te spotkania wychodzić z domu, to jeszcze nie zawsze muszę być ubrana, o fryzurze i makijażu mogę sobie swobodnie zapomnieć, mogę rozmawiać z kimś z pełną buzią, podjadając co nieco bezkarnie i trzymając nogi na stole, czego nie uczyniłabym face to face. Mało tego, rozmawiam z nieznajomymi, zaczepiam obcych i zawieram znajomości ot tak, od jednego słowa. (Bardzo, bardzo niegrzecznie, nieostrożnie i, oj moja panno, zdecydowanie za dużo czasu spędzasz w sieci.)
Dziękuję za każde słowo, które przyszło do mnie w porę i a propos, w różnej formie, a zawsze wzbudzające radość, czasem śmiech, nierzadko wzruszenie.  I nie myślę  tu tylko o samym blogu, "którędy" się wymykam na wycieczki w nieznane.
Więc dziękuję też, a może najbardziej, za listy, za czytanie moich i cierpliwe ich niewyrzucanie do kosza, choć czasem aż kapią od grafomanii stosowanej :) I za czekanie na te, które się pisały niezwykle długo i rzadziej, niż dawniej. Jakże łatwiej i szybciej się teraz można komunikować i być bardziej na bieżąco w wymianie myśli. Wciąż nie mogę się nadziwić i nacieszyć tym w końcu kulturowym zjawiskiem, choć żałuję, że radość pisania na prawdziwym papierze już tak rzadko nam w tym tempie życia jest dana. Ale też z drugiej strony ileż ja zaoszczędziłam przez te lata na znaczkach!  Naprawdę mały samochodzik mogłabym kupić :)

Poprawa... hmm... chyba ją sobie samej muszę obiecać.
No więc co najbardziej zaniedbałam?
Książki. Tak, zdecydowanie wprost proporcjonalnie do tempa przyrostu dioptrii, najbardziej opornie mi szło czytanie książek. Parę takich, które chciałam solidnie przeczytać i przeżyć  - jeszcze nie skończone ( a to akurat sobie założyłam na ten rok)
/Tak na przekór temu na gwiazdkę powstały zakładki, którymi obdarowałam parę osób, samej sobie też jedną zostawiając./
Więc obiecuję sobie zadbać bardziej o oczy, łykać regularnie te ogromne kapsułki, ćwiczyć i oszczędzać wzrok. Proszę się nie dziwić, jak będę tu się zjawiać co pół roku :)

Czy muszę za coś szczególnie przepraszać?
Raczej nie.
Jeśli mam coś na koncie, to od ręki i "na stronie"  z zainteresowaną osobą sobie wyjaśniamy, co boli.
Nie lubię i nie odczuwam potrzeby globalnego przepraszania za np brak zbiorowych życzeń  czy długą nieobecność. Jeśli jednak kogoś to drażni, to mogę przeprosić za to, że lubię być na przekór, pod prąd, że wbrew zwyczajom robię swoje po swojemu i nie waham się nigdy z mówieniem, co myślę na jakiś temat.
Czasem ktoś rzuca w przestrzeń pytanie: co sądzisz o np. jakimś pomyśle. I ja się wtedy oczywiście muszę wypowiedzieć zgodnie z tym, co faktycznie sądzę, a nie tak, jak może podświadomie oczekuje pytająca osoba. No i to się może nie podobać. Wiem, że nie muszę, ale przepraszam, że nie jestem konformistką i że skoro dajecie mi takie prawo, to swoje zdanie mam i je wyrażam. Mam nadzieję, że dość taktownie i nikt się nie poczuł urażony.
I jeszcze jedno mi przyszło na myśl - z przyczyn czasowych i wzrokowych (j.w.) nie rewanżuję się komentarzami i odwiedzinami u moich gości. Wiem, że jest to w zwyczaju wśród prowadzących blogi. Ja nie wiem, "JAK ONE TO ROBIĄ???", zwłaszcza, że listy  tych "obserwowanych" mają kilkadziesiąt pozycji, ale ja nie daję rady. Ograniczam się często do szybkiego podglądu, obejrzenia obrazków i zmykam do obowiązków. ( Jeśli ktoś może czytać z ekranu dłużej, niż pół godziny, to podziwiam, bo ja nawet siebie pisząc nie mam siły długo czytać:)). Z tego też tytułu wcale się nie dziwę, gdy na moje przydługie teksty nie chce się komuś odpowiadać. To naprawdę żadna zniewaga.
Ale jeśli ktoś czuje się zlekceważony, to przepraszam najmocniej, pierwszy i ostatni raz, i na zawsze. Lecz nie obiecuję drastycznej poprawy :)

I tak, choć nie miałam zamiaru, to jednak jakieś podsumowania, przynajmniej tego, co tu robię, poczyniłam.
No właśnie,  - co ja tu robię, hm... rok, dwa miesiące i 5 dni?
I dlaczego nie obchodzę urodzin, imienin, czy jakiegoś innego podniosłego "dnia mojego bloga"?
I jak Wy to tak bez protestu  tolerujecie :)
Doprawdy nie rozumiem :)
Ale nie obiecuję poprawy i w tym względzie.
Chociaż, może gdy uda mi się znaleźć chwilkę, to znów Was z czegoś przeegzaminuję, i będzie wtedy zadanie na szóstkę dla chętnych :) Ale to już next year, baby :)))

A skoro już padło to hasło, to poniższy utwór dedykuję pewnemu Panu, który mógłby mi to całkiem spokojnie obiecać, wiedząc, że wybaczę mu każde zaniedbanie, bo czy z zawiązanymi butami i porządkiem na głowie, czy nie, i tak go bardzo, bardzo lubię za to, co ma W głowie i w sercu :)))


A teraz sama sobie sprawie frajdę i pochwalę się postępami w zakresie dekupażu. Niektórzy już mogli sobie pooglądać i pomacać te niedoskonałe rękodzieła, ale i ja wiem, że wiele jeszcze muszę poprawić, udoskonalić,   a najbardziej synchronizację działań  na linii  oka i ręki :)))
Znowu się poważyłam wykonać parę prezentów na gwiazdkę.
Szyldziki na "wyrywany" kalendarz:
i zakładki do książek:


a do domku podusie z dekupażem na tkaninie:

Jeszcze trochę niewykończone, bo tu nitka sterczy, tam coś się wypsnęło i ręcznie wykończyć  trzeba, ale zamierzony efekt  osiągnęłam i znowu się czegoś nauczyłam. 


A z rzeczy, o które się "wzbogaciłam" dzięki cudzym nieprzeciętnym umiejętnościom, to niespodzianka od Dorotki, której śliczne prace można podziwiać na jej stronie:


Są tak dopracowane i misterne, łącznie z opakowaniem, że żal je było z niego wyjmować. Jeszcze raz pięknie dziękuję :)

Spodziewaną przesyłkę z zamówieniem od Krysi poczta dostarczyła na czas. Tylko ja się do poczty nie doczłapałam w przedświątecznej krzątaninie (niektórzy wiedzą, że mam ją o rzut beretem), a i kolejki w ostatnich dniach przed W. były zakręcone jak ogonek świnki. Więc nie wystroiłam się w to cudeńko na Wigilię, ale dopiero po, co też zaraz uwiecznić kazałam i pokazuję:




Szal ten z przeznaczeniem na wielkie wyjścia i do jasnej garderoby, równie pięknie się prezentuje na ciemnym tle, choć jego lekkość i finezja wymagają zwiewnego "anturażu", czegoś na kształt mgiełki wręcz, bo on sam jest jak puch lekki, perłowobiały,  niemal utkany z pajęczynki. Tak się w nim czuję.
Krysiu, jesteś kolejną niedoścignioną mą mistrzynią :) Na pewno jeszcze nieraz Cie pomęczę o coś w Twoim wykonaniu.Wiem, że warto czekać:)

Nie mogę się niestety pochwalić, jak mnie samej idzie robótka według wzoru udostępnionego mi przez Anię, ale po prostu zakałapućkałam się w masie innych postawionych sobie zadań i jeszcze nie ruszyłam z miejsca. Ale dziękuję Ci Chmurko za szczegółowo opisany ten wzór (ja to mam dobrze z tymi znajomościami :)
Prawda, że piękny?  Wełenka czeka, druty też, tylko jak to się ma do moich obiecanek, że będę oszczędzać oczy? :) Gdyby nie ambicja i upór, już dawno bym Cię prosiła o wyręczenie mnie w tym zadaniu, które sobie sama zadałam. I chyba zajmie mi to cały next year :)

Tyle tytułem zaległości w się chwaleniu i wychwalaniu.
A z rzeczy przykrych, spośród tych, które temu mijającemu roczkowi mam za złe, nim sobie minie wygarnąć mu muszę  niepojęte i zaskakująco nagłe (przynajmniej w moim odczuciu) odejście Cesarii.
Dopiero teraz, gdy rozumiem te słowa w całości, mogę zaśpiewać z Nią ten przejmująco prosty a w jej wykonaniu tak pięknie brzmiący tekst:




To jedna z pierwszych pieśni w jej wykonaniu, które usłyszałam, nie znając jeszcze jej nazwiska. Pieśń znana już była każdemu od lat, ale sama Cesaria pojawiła się  w mojej świadomości w latach 90'.
Zakochałam się tej postaci. Zdążyłam ją usłyszeć na żywo w zeszłym roku*. To było jedno ze spełnionych wręcz życiowych marzeń.
I nigdy nie zapomnę tego obrazu, gdy pewnej wiosny w jakiejś bocznej, cichej, pełnej słonecznych pyłków uliczce zatrzymuje mnie Jej głos płynący z radia, gdzieś  z okna poddasza z pelargonią w doniczce, odbija się mocnym echem od murów, powoduje przyspieszone bicie serca i mieszane uczucia, zmusza do zadarcia głowy w górę i na chwil parę przenosi w inny czas. Niesamowite chwil parę, i  nie do opisania piękny czas....
Dziękuję Ci Cesario. Jak dobrze było Cię spotkać. Jak pięknie jest mieć wspomnienia z Tobą w tle.



A Wy dziś wieczór bawcie się tak, byście mieli co pamiętać cały następny rok, bawcie się, tańczcie, cieszcie chwilą    ....   como si fuera esta noche la última vez ......


Tego życzę wszystkim, którzy czytali uważnie, a także tym, co zdołali tylko obejrzeć obrazki

Wasza
Lewkonia


                                                  * mała poprawka - spory błąd, no i jak ten czas leci -
ten koncert odbył się we Wrocławiu
w listopadzie nie zeszłego, lecz 2009 roku.
I to był OSTATNI koncert Cesarii w Polsce .
Wskutek komplikacji zdrowotnych pieśniarki wiele koncertów zaplanowanych w 2010 i 2011 było odwołanych, i akurat wszystkie, które miały się odbyć u nas .
A o Cesarii jeszcze napiszę, niedługo.

czwartek, 8 grudnia 2011

Co ma dziadek do orzechów?

A  E.T.A. Hoffmann do P. Czajkowskiego?
Ci dwaj zapewne Wam znani. Jeden - niemiecki pisarz i kompozytor, a drugi  - wielki kompozytor rosyjski. Obaj  z epoki romantyzmu, która w obu krajach ich pochodzenia miała nieco inny charakter.
W Niemczech - był to rozwój ducha narodowego (w pojęciu jak najbardziej pozytywnym) min. na tle poszukiwań korzeni, gromadzenia podań ludowych (jak bracia Grimm) i kontemplowania piękna przyrody ( Goethe np. o czym może nie każdy wie, był także badaczem zjawisk przyrodniczych ).
To także przewaga ducha nad materią, uczucia nad nauką, i obok poezji romantycznej  - rozwój fantastyki.
Jednym z przedstawicieli tego ostatniego nurtu był Ernst Theodor Hoffman, który sam siebie nazywał Amadeuszem, będąc wielkim wielbicielem Mozarta.
Postacie z jego opowiadań są tajemnicze, często mroczne, budzące grozę i skrywające się pod maską czy podszywające pod fikcyjną osobę. Postacie te, to również "mówiące" zwierzęta, jak Kot Mruczysław. Nieco antypatyczny typ.
Ich historie są równie pogmatwane, często surrealistyczne, uwikłane w tajemnice innych postaci. Fabuły opowiadań Hoffmana często posiadają niejedno dno, są skonstruowane warstwowo, a zakończenie nie zawsze jest szczęśliwe dla głównych bohaterów, czasami też jest ono wielkim znakiem zapytania.
Jego dość kontrowersyjne, w każdym razie dla mnie, poglądy na funkcję literatury i kultury, może odzwierciedlać ten cytat z "Sandmanna":
"Nie ma nic dziwniejszego i bardziej szalonego jak samo życie, a sztuka pisarska potrafi jedynie uchwycić jego odbicie w zmętniałym, matowym zwierciadle." czy np: "Czym więcej kultury, tym mniej swobody".
I tak też odbiera się jego dzieła, jako skrzywiony,  zamglony jakimś sennym koszmarem obraz rzeczywistości, i nawet jego baśnie budzą więcej grozy, niż zachwytu dla ich piękna.
Tym bardziej, wiedząc, jaki charakter ma literatura tego pisarza, zachwycam się mistrzowskim, choć może nie najlepszym spośród dzieł Czajkowskiego.
Jaką trzeba mieć wrażliwość i wyobraźnię, by dojrzeć w tej baśni potencjał, a następnie zilustrować tak pięknie i oszlifować jak szlachetny kamyk tak zawiłą historię, jaką jest "Dziadek do orzechów" (Der Nussknacker) E.T.A. Hoffmanna.
Libretto do baletu Czajkowskiego, w oparciu o baśń E. Hoffmana, napisali Marius Petipa i Iwan Wsiewołożski. Odbiega ono od oryginału, przede wszystkim upraszczając historię samego tytułowego bohatera, o którego przemianie w dziadka do orzechów i jego losach, nim trafił do domu Klary, nic nie wiemy. Klara zaś to bierna obserwatorka wydarzeń, w których zdaje się być główną bohaterką. Bo Klara śni tylko, a we śnie zjawiają się  mysi król ze swą mysią armią, żołnierzyki, cukrowa wróżka, elfy i pełno bajecznie pięknych postaci a ponad wszystko książę zaklęty w żyjącą figurkę. I w jej śnie postać tę zrzuca, i oczarowuje Klarę, Wróżkę i co czulsze serduszka :).
Czajkowski napisał balet "Dziadek do orzechów" na zlecenie Teatru Wielkiego w Petersburgu. Postawał on na przełomie 1891 i 92 roku, a więc na rok przed śmiercią kompozytora i długo po tym, jak w Polsce czy w Niemczech skończył się okres zwany romantyzmem. Niemniej jest Czajkowski klasycznym przykładem kompozytora romantycznego i za takiego jest uznawany w świecie muzyki.
Był przedstawicielem sztuki totalnej, posługującej się różnorodnymi środkami wyrazu, sięgającej do różnych źródeł, w tym do fantastyki, legend, historii i baśni, i łączącej emocjonalizm z subiektywnością i ludowością.
Przykładem tego ostatniego mogą być tańce stanowiące II  część suity - taniec hiszpański ( właściwa nazwa tego utworu u Czajkowskiego - Czekolada), taniec arabski (Kawa), chiński (Herbata), rosyjski (Trepak), taniec pastuszków i taniec matki Gigogne ( z folkloru francuskiego).
Najpiękniejsze jednak i najbardziej charakterystyczne  dla mnie są w tym balecie trzy tematy: Marsz ołowianych żołnierzyków, Walc kwiatów i Pas de deux (taniec księcia i cukrowej wróżki). Od dziecka słucham tej muzyki z bijącym sercem i wypiekami na policzkach, a nawet czasem wzruszam się do łez. Czemu?
Bo tak piękna.
Spośród najdoskonalszych wykonań, jakie znalazłam w sieci ( a każde, jak się okazuje, ma inną choreografię, widać takie są prawa baletu, jak w teatrze - treść zgodna z oryginałem, lecz interpretacja dowolna), proponuję to najdoskonalsze - znanego rosyjskiego baletmistrza i jego długoletniej amerykańskiej partnerki z okresu emigracji w latach 70'. Zapraszam :
(właściwe pas de deux zaczyna się ok 1'50)


  

Jest w mojej pamięci niezatarte i jedno ze wspanialszych skojarzeń zarówno z dzieciństwem, jak i świętami B.N. - bajka muzyczna rosyjskiego reżysera. Jaka? No właśnie Dziadek do orzechów.
Pamiętacie? Najdoskonalsza, jaką znam, choć nieco zmieniona w treści a także muzycznie dostosowana do potrzeb telewizyjnej wersji, jedna z najpiękniejszych pod względem graficznym baśń (radzieckiej produkcji, i cóż z tego,  ja je i tak uwielbiam do dziś), którą odnalazłam w sieci w całości.
Toteż  daję ją Wam w prezencie pod choinkę :)

     

 Część II tu,   a  tu III  :)))

I jak się teraz czujecie?
Bo ja po takiej dawce pięknej muzyki i obrazów chwytających za serce, do tego takich, które noszę w sobie od dziecka, dzieckiem z oczętami błyszczącymi od marzeń się staję. Chyba nigdy nim nie przestanę być, póki słucham tego, czego słucham :)))

A co na taką sztukę "nasze" dzieci, dzisiejsi nastolatkowie, młodzież nie chodząca do szkół muzycznych? Skąd znają i czy znają Czajkowskiego?
Znalazłam parę kwiatków w sieci i zadumałam się (pisownia bez zmian):

"To jest w harrym poterze!"

"A ja mam12 i uwielbiam klasykę (a słucham rapu :D)"
"Jakie to piękne już sobie wyobrażam ile Piotr Czajkowski musiał się napracować by stworzyć to arcydzieło"
 Odp:"Wydaje mi się że się nie napracował bo pewnie napisał to poprzez wenę twórczą, ale przyznaje to jest piękne"
"Bo dziś to nie jest trędi. XIX wiek to był najwspanialszy okres w dziejach naszego świata."

Ach, więc ... nie jestem trędi, mało tego, nie mam pojęcia, że gdzieś w Harrym Potterze zaplątał się Czajkowski, i że wystarczy mieć jakąś tam joł joł wenę twórczą, by stać się ponadczasowym i  sławnym.
Ale zgodzę się, że wiek XIX, przynajmniej w muzycznej dziedzinie, był najcudniejszy:)
No choćby Beethoven, Chopin, Wagner, Debussy  i ta ogromna różnorodność i rozwój muzyki w różnych kierunkach, czy muszę jeszcze coś dodawać?

A wszystko to piszę mając jeszcze świeże wrażenia z listopadowej wyprawy do Wrocławskiej Opery.
A dzięki komu, to już nie powiem, ale jeszcze raz dziękuję :)
I niemieckim dziadkiem do orzechów się żegnam :)



Wasza
uwielbiająca orzechy
Lewkonia :)

wtorek, 18 października 2011

Przerwa w podróży na jesień, czyli wyspa Bolko w O.

Może to już ostatnia taka niedziela była?
Oby nie.
Drzewa jeszcze mają czupryny całe w zieleni i złocie, czekam, aż poczerwienieją klony buki do reszty, a alejki zasłane zostaną kobiercem szeleszczących liści. Już spadają, już ścielą się pod nogami, ale jeszcze daleko do liściowych puchatych zasp, w które można dać nura.
Na razie na wyspie Bolko rozbrzmiewają radosne takty z 1. części jesieni  Vivaldiego.
A ja sięgam jak każdej jesieni po takie ballady:



Na szczęście melancholia mnie jeszcze nie dopada, bo słońce wciąż intensywnie przyświeca, i mimo, że temperatura spada do zera i tuż pod, chce się jeszcze zażywać spacerów, podziwiać przyrodę i bywać na świeżym powietrzu.
Dziś na przykład wpadłam po pracy do domu na chwilę, by zaraz wypaść na seans do kina. Ale zanim do kina dotarłam, mimo braku odpoczynku po całym dniu godzinę spacerowałam po zaułkach i zakamarkach starego miasta,  dostrzegając jak chyba żadnej jesieni dotąd, jak dużo pięknych widoków ma w zanadrzu jesienny miejski pejzaż. I nie park, czy skwery z rozmachem zaprojektowane, a małe podwórka, gdzie niedostrzegane o innej porze roku nagle wybuchają kolorami  drzewa, krzewy i żywopłoty. Coś mi ta tegoroczna jesień wyostrzyła zmysł poszukiwacza skarbów, nie mogę się nią nacieszyć, może dlatego, że takiej długiej złotej jesieni już dawno nie było ?
I niech trwa, niech się sączy miodowymi barwami, szkarłatem, płomienną rudością i wrzosowym lila.
Póki się nie wyzłoci do końca

Niedzielny zaś spacer po wyspie Bolko dedykuję moim przyjaciółkom i koleżankom.
I  choć mogłam nań zabrać tylko jedną, wszystkim ślę po jednym liście na liściu :))))
Po spacerze zapraszam na podwieczorek. Najprostszy, jaki tylko można sobie wymarzyć, ale za to jaki pachnący razowcem i miodem .....mmmmm....


Wytrwałego pokonywania jesiennego lenia,  kolorowych spacerów i dodających urody słonecznych kąpieli
życzy
Lewkonia :)))