poniedziałek, 31 stycznia 2011

Fragment



...
Poranki powinno się spędzać na nieśpiesznym ożywianiu ciała i umysłu po nocnym niebycie.
Lubię więc chwile, czasem rozciągające się w godziny, kiedy sama, niesłyszana i  niewidziana przez nikogo siadam na balkonie twarzą do wschodzącego słońca i w niemal całkowitej ciszy nie słysząc przejeżdżających drogą pod domem aut, stapiam się w jedno z dniem, który właśnie nadszedł z palcem na ustach.
Świeży, niesplamiony zdarzeniami, nieznany, ale pełen wiary w siebie samego.
A ja tę wiarę wdycham z zimnym powietrzem i wystawiam na nią twarz.
Porównałabym to z modlitwą pielgrzyma, który przysiadł na brzegu dnia, jak nad rzeką, i czeka na jego błogosławieństwo.

Siadam z książką, która czytana od paru dni wydaje się inna rano, niż czytana wieczorem.
Dostrzegam w niej nowe nieodkryte pierwiastki, gromadzę w sobie refleksje, które nie nawiedziłyby mnie o innej porze.

Jesteśmy tu we dwie, oddane sobie wzajemnie w ręce.
Ona - w moje.
Trzymam ją z jakimś namaszczeniem, troską i wdzięcznością, że ktoś kiedyś pisał ją z myślą o mnie, żeby mnie wzbogacić i pocieszać.
Ja - w jej.
Ręce, a raczej skrzydła, którymi mnie łagodnie otacza, unosząc  ze sobą w inne obszary świadomości, w kraje, których nie zobaczyłabym na żywo, a jednak mimo to mam poczucie, że widzę je, żyję ich rytmem, rozumiem ich mowę i ludzi.

Rozchylając z ufnością do mnie swoje niebieskie okładki wytacza ze swego wnętrza całe bogactwo słów, niedoścignione piękno metafor, opisów i mądrych spostrzeżeń i uczy mnie widzieć rzeczy innymi, niż gdyby leżały przede mną każda z osobna, nie mając tej wspólnej historii, na którą się te słowa składają.

Czytam kierując twarz wprost w słońce, a mimo to nie oślepia mnie, nie razi.
Jakby chciało mi rozjaśnić umysł i pomóc dotrzeć obrazom najgłębiej, w najdalsze, najbardziej nieskalane żadną obcą myślą zakamarki mózgu i serca.
Jest prawie białe, platynowe i roztapia wokół siebie mały krąg nieba, jak palnik w ręku Boga.
Jeszcze nie parzy, tylko łagodnie ogrzewa, pobudza, pokrzepia i dodaje moim oczom blasku.

Kiedy się ludzie budzą, wszystko nabiera innego wymiaru.
Traci swoją moc, jak szampan bez bąbelków, jak zimna herbata, jak tajemniczy ogród, w którym już nie jestem sama, bo powstał w nim lekko irytujący ruch, docierają głosy, wybijające myśli z ich harmonijnego rytmu.
Słowa mówione mieszają się  z tymi jeszcze rozbrzmiewającymi w głowie jak cichy plusk wypływającego z dziewiczych gór źródła, jakby ktoś wrzucał do niego kamyki. Zanurzał w nim nieproszony ręce, zakłócał jego jednostajny, łagodzący szmer.

Ten najcudowniejszy, najdoskonalszy rodzaj samotności – samotności z książką o poranku, z sobą samą, w innym świecie, w cieple ludzkich dusz z odległych czasów, ten, którego mogę jeszcze tylko doznawać patrząc na drzewa,  wydmy i rozległą wodę, odczytując z nich sens istnienia i piękno życia, jakie dzięki nim jest moim udziałem, ten rodzaj samotności oczyszcza mnie, jak mantra.
Dzięki niej widzę, słyszę i czuję całą sobą.

Żadne huczne zabawy, wesołe kompanie, dalekie wyprawy ani sukcesy nie są mi tak potrzebne, jak te poranki w ciszy.
To trochę tak, jakbym była na samotnej wyspie, do której z biegiem dnia podpływa coraz więcej łodzi pełnych wrzawy i kolorów, spraw i ludzi, które z niechęcią przyjmuję, aż w końcu pochłaniają mnie i wciągają w swój pędzący dokądś świat.

Z poranka rodzi się dzień. Żałuję tych, które przespałam, i nie mogłam podziwiać tej przemiany.
To samo słońce i niebo, ale już  oswojone ze sobą nie budzą już łagodnie jak szept.
Zapachy świeżej od snu ziemi nikną.
Powietrze drży uderzane dźwiękami.
Życie wokół tętni potokiem aut i kroków ludzi i uświadamia mi, że mam plany, obowiązki, zamiary, i chęci.
Dostrzegam, że mam ciało, i choć odrębne od innych ciał, to jednak składa się ono na ten potok życia i zgodnie z jego potrzebami, rytuałami, i z braku innych rozwiązań, wykonuję czynności, które w gruncie rzeczy również sprawiają mi przyjemność, choć muszę włączyć się w tłum, którego unikam, jeśli mogę.
Porzucam moją samotność z niechęcią, ale i radością, że powrócę do niej kiedy zechcę i będzie tylko moja.


Książka, którą teraz czytam, jest jak nieznana afrykańska sawanna. Roi się w niej od egzotycznych, i nie tylko, postaci, zwierząt, krajobrazów i kultur widzianych w przybliżeniu.
Okiem odkrywcy i tubylca, osadnika i humanisty.
Człowieka i zwierzęcia.
Dociera do ich codziennej istoty, do zwyczajności, ukazując niezwykłość.
Ma wiele ukrytych przesłań i niezamierzonych, ale czytelnych wskazówek.
Jedną z nich, tak oczywistą i powtarzającą się w podobnej literaturze pod różnymi postaciami, w różnych motywach i przypowieściach, jest ta o bransoletce ze skóry legwana.
Bohaterka zachwycona kolorami tego zwierzęcia zapragnęła upolować jedno, by wykorzystać jego skórę na ozdobę:

„Jaszczurki te mają tak piękne kolory, że trudno wyobrazić sobie piękniejsze.
Błyszczą jak góra drogich kamieni albo witraż w starym kościele. Gdy uciekają przed człowiekiem, na kamieniach pojawiają się smugi lazuru, zieleni i purpury. Zda się, że kolory zostają w powietrzu, jak świetlny ogon komety.”

Po zabiciu legwana stwierdziła jednak, że utracił on wszystkie swoje niezwykłe barwy, zbladł i  zszarzał:

„Był szary i martwy niczym bryła betonu. (...) To żywa krew pulsująca w ciele zwierzęcia emanowała ów żar i blask. Gdy ogień wygasł i dusza uleciała, legwan upodobnił się do worka piasku.”

Z tego zdarzenia wysnuła dla siebie i innych refleksję, że każdy musi wybadać, czy rzeczy materialne i te niematerialne zachowają swą wartość również po ich śmierci, lub gdy je zechcemy mieć za wszelką cenę.

Opowieść ta  nie jest tym romansem, który ogląda się w filmie.
Jej istotą nie jest romans, choć jest on drobną jej częścią.
Będąc zbyt wścibska i ciekawa zakończenia przewertowałam książkę i znalazłam miejsce, pod jej koniec, w którym jest o nim mowa.
Nie zdradzę jednak, jak opisuje go autorka, choć mam wrażenie, że nie użyła słowa „kocham”.
Więc nie dla opisu tego romansu powstała cała opowieść.
Trzeba  przeczytać każde zdanie, pozwolić się wypchać opisami i anekdotami jak myśliwskie trofeum autorki., żeby rozsmakować się w tej książce i nosić ją w sobie.
Każde słowo, pięknie i malowniczo dobrane, ma swoją funkcję.
Jak koraliki w ozdobie Masajów, jak ziarnka piasku na pustyni.
I żadnego - choć mozolnie układane w całość mogą znużyć, gdy zechce się lekkiej lektury - nie można uronić.
Dopiero wtedy opowieść ta nabierze pełni kolorów.
Jak skóra legwana, w którym tętni życie.


Onegdaj, Latem,  w Pewnym Mieście 
...
Poproszona przez Ikę o przyłączenie się do zabawy "Mój księgozbiór" tytułem wstępu przytaczam powyższy tekst, jako (nieodosobniony zresztą) dowód  miłości do książek.
To fragment zupełnie zwyczajnego księgozbioru, podaję go Wam na przystawkę.
Posmakujcie jej  i pobawcie się chwilę w  zgadywankę - co to za  książka???? 
A ja idę poodkurzać resztę :)

PS. Nie podglądajcie w googlach -  poszukajcie w sercu

CDN :)))
Lewkonia




sobota, 22 stycznia 2011

Koloroterapia i swingujący kurczak

Chodzą za mną od kilku dni: kurczak z rożna, pierwiosnki i pewna piosenka.
No to je tu wrzucam do jednego kociołka.
Ale najpierw spacer po tęczy. Proszę przymrużyć oczy :)




 
 

Wybrałam się po nasiona pomidorów i kiełki rzodkiewek, a wróciłam z doniczką, pierwiosnkami i nasionami 12 rodzajów kwiatków, na które zdecydowania za wcześnie, by je pędzić.  :)
A wszystko przez tą feerię barw, zastosowaną zapewne w celu zmylenia klienta, który, gdy go odpowiednio podejść, kupi zimą ponton i kąpielówki :))
Chłyt mattetingowy :)
Nie mogłam się też oprzeć pokusie, i strzeliłam komórką parę zdjęć tej tęczy, mając duszę na ramieniu, bo może nie wolno. A wolałabym nie zostać wydalona z naklejką : tego klienta nie obsługujemy". Strzelałam więc z biodra, ujęcia są przypadkowe :)
W każdym razie koloroterapia przeniosła się pod naszą strzechę i prócz kwiatków w różowiastej doniczce zestawiam ze sobą różne przedmioty, tworząc kompozycje rozweselające.
Dziś na przykład do tytułowego kurczaka zrobiłam michę surówki.

Tak mi się kolor marchewki spodobał, że poszukałam harmonizującej z nią ściereczki, i zanim wymieszałam surówkę, cyknęłam zdjęcie.
Będę od dziś zamieszczać podobne różnokolorowe martwe natury, choć przecież same martwe - nas pobudzają do życia :)

A z kurczakiem z rożna, co za mną chodził od ho, ho, ho  historia podobna, jak z kopertami u Teiwaz i farelką u Green Canoe:)
Jak upiec kurczaka z rożna, nie mając ... rożna.
No jak?
Ale jest w domu takie coś.
I do tego czegoś można montować różne cosie.
Te cosie są odporne na wysokie temperatury.
Bo stalowe.
I można też na nich zamontować kurczaka, zawiesić go nad brytfanką, wlać do niej wody 3 szklanki i przewracać na plecki lub brzuszek, w zależności od potrzeb kurczaka.

O, to brzuszek:

 a to plecki:


Tak!
To są wiertła! Widiowe. 14 i 5, nowiutkie. Najlepsze i najdłuższe, jakie znalazłam w domu !
Po wyszorowaniu i wyparzeniu przeżegnałam się ("Jezu! Mąż mnie zabije"), i nadziałam drób.
Wzdłuż - bo wiadomo, i w poprzek - żeby dał się zgrabnie przewracać 
Kurczak został dodatkowo ładnie związany szpagatem, żeby nie skąpał się w swoim tłuszczyku.
Niniejszym zgłaszam  więc patent na swingującego kurczaka !
Swingujący, bo nadziewając go, śpiewałam Tę Piosenkę ( na dole posta :)
Można wdrażać. Działa!.

Kurczak wzbudził śmiech (???), potem podziw (No, no! Kochanie!), a wreszcie zachwyt domowników (Rewelacja miesiąca! Mamuś)
Oraz, jak na poniższym obrazku - pożądanie:
Nie zostałam uduszona, a wręcz przeciwnie, toteż Wam mogę zdać relację ;)

Tak więc hasło dnia: byle do przodu i kolorowo:)))
Nie dajcie się dziewczyny!
Trzymajcie się w pionie!
I swingujcie, choćby nie wiem, jaka Was cholera....
Ta ba  ta ba  ta ba ta ba  ta bardzo przenikliwa myśl
da ba da ba da ba da ba  da barwę Waszym dniom,
więc już od dziś...:))))))



No, i wiecie przecież, że co nas nie zabije....

Wasza
po prostu
Lewkonia :)

środa, 19 stycznia 2011

Per aspera ad astram

Jetem dumna niesłychanie, mogąc pochwalić się moim miejscem na ziemi - wspaniałym gronem ludzi postępowych, mających świeże i refleksyjne spojrzenie na polską rzeczywistość i młodzieży chowanie.
Ludzi kreatywnych, poszukujących i dobrze zorganizowanych. Takich, na których można polegać, którym się ufa i z którymi można zdobywać szczyty. Dosłownie i  w przenośni.
Takich, których się zwyczajnie lubi, z którymi się świetnie rozmawia, podróżuje, bawi.
Pełnych entuzjazmu dla swojej pracy i wiary, że żadna reforma nie przeszkodzi nam w dobrym spełnianiu naszych belferskich obowiązków.
Najważniejsza jest jednak młodzież.
To dla niej łamiemy stereotypy w nauczaniu, poszerzamy horyzonty, spędzamy z nimi  dnie i noce na pracy, nauce, zabawie, i rozmowach o życiu.

To jej sukcesy przyspieszają bicie naszych serc, jej porażki smucą i mobilizują do działania.
Osiągnięcia nie są celem. Są nagrodą za wytrwałość i ambicję. Za podjęcie wyzwania i systematyczną pracę z przekonaniem, że ma sens. Są jak pieczęć w paszporcie do nowych krain wiedzy. I jak laur na skroniach olimpijczyka jest uznaniem za siłę i niezłomność - tak szkolne osiągnięcia naszych drogich uczniów są zwieńczeniem trudu nauki i kształtowania charakteru.
Słodkim  kresem długiej drogi per aspera ad astram.

A dla nas, ich profesorów?
Są naszą dumą i najlepszą nagrodą ze wszystkich.
Radość uczniów, ich poczucie własnej wartości, satysfakcja - to najpiękniejsza zapłata.
I czy olimpijczyk, czy słabeusz - każde najmniejsze osiągnięcie, nawet plus przy jedynce - daje nadzieję.
Bo młodzi, wspaniali, oby  mądrzejsi od nas ludzie, jacy z nich wyrosną, to nasza największa nadzieja :)
Mówi się, że ten kraj potrzebuje zmian, reform, lepszych rządów.
A ja mówię, po prostu - POLSKA potrzebuje mądrych ludzi.
Chciałabym ich przedstawić wszystkich z osobna, ale nie mogę tyle pisać, więc wierzcie mi na słowo, oni uczą się w tej szkole.
W corocznym rankingu Perspektyw i Rzeczypospolitej kolejny raz jesteśmy najlepsi w województwie. W Polsce na 16. miejscu.
Rumienię się i niezmiernie cieszę :)
Szczytowe miejsca w rankingach szkół też nie są celem samym w sobie. Są nagrodą. i motorem do dalszych działań. Tytuły uznania należą się  przede wszystkim  naszym wychowankom za ich pracę i ambicję.
Czym byłaby szkoła bez nich.
Bez ich świeżości umysłów, pytań, dociekań, prowokacji. To dla nich i przez nich dobry nauczyciel wciąż się uczy, czasem próbując nadążać ledwie za ich bystrymi umysłami. Niejednokrotnie uczeń bowiem przerasta mistrza.
I o to właśnie chodzi.
O postęp. O naturalny i nieposkromiony głód wiedzy. Nie tej z programów nauczania, narzuconych nam instytucjonalnie. Lecz tej ogromnej, wciąż niezmierzonej, niedającej się zawęzić do spisu treści ważnych.

Wszystkim kolegom i uczniom składam serdeczne wyrazy uznania :))))))
To tak oficjalnie.

Ale że uczniowie nasi nie są sztywnymi kujonami i  potrafią się wspaniale bawić, zwłaszcza w szczytnym celu, i przy naszym aktywnym udziale, to niech przemówią te archiwalne  nagrania.
Lider zespołu, to nasz kolega wuefista :)
Ja gdzieś tam  chyba poguję pod koniec koncertu :)))



Ach, jak cudnie sobie powspominać i popatrzeć na twarze tych, co już w szerokim świecie swoich dróg szukają...
Życzę Wam, Drodzy Uczniowie, wszelkiego powodzenia w spełnianiu marzeń i realizacji planów na studiach, w pracy i w życiu osobistym. I piszcie do mnie częściej :)

Z belferskim pozdrowieniem

Lewkonia.

wtorek, 18 stycznia 2011

Clair de lune



Własny biorytm to za mało, by się poczuć panem swojego ciała i umysłu.
Jestem tego najlepszym przykładem.
Zamiast głowy przytwierdzony mam barometr wodzący mnie za nos zgodnie ze słupkiem rtęci to w górę, to w dół. To się nazywa meteopatia. Czasami przybiera ona monstrualną formę psychometeopatii.
Wtedy naprawdę nie nadaję się do współżycia ze społeczeństwem. Ja mu wtedy normalnie zagrażam.
Globusy, apatie, doły i napady euforii - to dla mnie normalka. Jeśli dołożyć do tego skaczące ostatnio moje osobiste ciśnienie, to jakbym składała się z kilku zupełnie różnych osób, w zależności od pogody i tego tam ... frontu atmosferycznego.
I ja z tym wszystkim muszę żyć!
Ja nawet próbowałam się bliżej dowiedzieć, cóż to są te niże i wyże i dlaczego akurat na mnie się wszystko skrupia, ale wciąż mi się miesza. Bo niż z północy z wiatrem z zachodu to jedno, a wyż ze wschodu z wiatrem z południa... ech... Wiem jedno, jestem kogucik na dachu, żeby nie powiedzieć- chorągiewka. Do tego z wiatraczkiem w ... głowie.
Ale jak już mnie tak skonstruowano przed wypuszczeniem na rynek, to jakoś sobie radzić muszę. Bozi reklamacji składać  nie wypada.  Zacinam się więc, rzężę, skrzypię, zdycha mi czasem akumulator, bywa, że moje podzespoły całkowicie odmawiają sobie współpracy, ale się jakoś telepię.
Bateryjki sobie wymieniam częściej, niż inne egzemplarze, naoliwiam się (no, oliwka dla niemowląt taka, hm :), regeneruję ośrodek główkowania zabójczą dla innych dawką ciszy, face lifting zaś za pomocą owsianki odstawiam, co podnoi ogólnie morale całej reszty mnie i przede wszystkim: pozwalam sobie źle się czuć nie mając sobie za złe.
Jeszcze by tego brakowało, gdybym się nad sobą pastwiła majtając sobie przed nosem listą obowiązków zaniedbanych w związku z trzydniową migreną, czy jakimś załamankiem.
Żadnych  wyrzutów i poczucia winy. Absolutnie!
Świat się nie zawali.
I niech się Świat w ogóle cieszy, że mnie ma, niech potulnie czeka i transparent powitalny trzyma w pogotowiu .
Ale fanfary, to raczej nie. Jeszcze mnie znowu głowa rozboli.

Więc jak już znów zdolna jestem do podjęcia wszelkich funkcji mych życiowych, radością i energią tryskać na nowo zamierzam, przy czym Dorota G. mnie w przeczuciu lepszych warunków na drogach krajowych tudzież w powietrzu wokół się unoszącem utwierdza, wychodzę wieczorem z ulgą w pole, głowę zadzieram i .... TYLKO NIE TO!!!
Bo cóż oczęta me widzą?
Nie, nie gwiazd miliony skrzące się na nieba atłasie.
ŁYSEGO widzę!
Tego, co mi każe w nocy łazić do kuchni i wyjadać z szafek krakersy.
Albo sprawia, że mi się ondulacja na głowie nie trzyma, choć jak raz do dobrego fryzjera poszłam.
Lub też przyczynia się do tego, iż w żadne spodnie nie wejdę bez walki, choćbym trzy dni pościła.
Taaak. Ten łobuz, to nasz jedyny Księzyc i satelita zarazem..
Wyboru nie mamy.Taki nam się trafił, co nami i naszym życiem manipuluje zdalnie .
Chcesz skutecznie schudnąć? Rzucić palenie? Zasadzić roślinkę? Wyrwać (brrr) ząbek?
Masz ochotę na  przejażdżkę autem? Nowy kolor włosów? Skopanie ogródka? Babkę z 12 jaj?
Zapytaj o zdanie Łysego.
Bez jego opinii i przyzwolenia nie waż się powyższych i tysiąca innych działań podejmować.
Kup sobie kalendarz księżycowy i działaj zgodnie ze wskazówkami, a Ci urośnie, zmaleje, wyjdzie i wzejdzie co tylko zechcesz.
Nikt nie jest panem  samego siebie - nie zahaczając już w ogóle o żadne świętości duchowe - wszystkim wokół zarządza Pani Prezes NATURA, i  Łysy - jej general manager.

I miej sobie jakie chcesz swoje nędzne wykresiki przepowiedzianych osobistych sukcesów i dołków - jak przyjdzie niż, albo pełnia, a do tego zawieje od morza -  masz przechlapane. Tzn ja mam na pewno.
I wróżka z najlepszym tarotem wysiada.

Studiuję dziś odpowiednią prasę w temat się zagłębiając coraz bardziej, po stronach www księżycowych chodzę i poszukuję odpowiednich zabiegów i zajęć na najbliższe dni.
Żeby mi się czasem hormony nie rozbujały, emocje nie wykipiały a energia mnie nie rozniosła, jak to w pełni bywa.
Toteż z racji tego, że można już coś posiać, założę sobie (ale tylko dziś czyli 18.01) rozsadnik na letnie kwiatki, co to je mam od zeszłej wiosny, bo za późno pomyślałam.
A po 26 posieję np selera i pora.
Od  dziś można uznać, że jest już pełnia, która potrwa do czwartku, wiec raczej zaleca się spokojność wszelką i nie podejmowanie ryzykownych działań z rozmachem, więc chyba raczej poczytam, zamiast piec i włos farbować, bo mi znowu platynowy blond rudym podejdzie.
Latem można by zbierać zioła po zmierzchu. Są wtedy najlepsze.
Zimą w noc pełni  zostaje nam ciepła kołderka, dobra lektura i amory. (tak piszą uczeni, nie żebym namawiała, bo mnie kto jeszcze jako chrzestną matkę do odpowiedzialności pociągnie)
Panie, którym się udało owocnie 9 miesięcy temu noc upojną podsumować, będą w czasie pełni bardziej skłonne Światu nowego obywatela przysporzyć, niż dwa dni wcześniej chociażby.

Jak dla mnie  najlepsze zacznie się po 20.01.( i tak 13 dni:)
Będę mogła jeść zieleninę i korzonki, wodą popijając, bez odczuwania napadów głodu.
Wejdę na wagę i odnotuję 2 kg mniej, ot tak. Entuzjastycznie podejdę do wizyty u  dentysty, jakby to był jakiś seans terapeutyczny, a koleżanki od nordic walking'u będą za mną ledwo przebierać nóżkami z jęzorkami na wierzchu, błagając o postój pod hurtownią napojów...(takie fajne miejsce na trasie)
Bo nie dość, że będę miała Łysego po swojej stronie, to mi jeszcze mój osobisty biorytm mówi, że fizycznie i intelektualnie i w ogóle szczytuję, proszę Państwa -.99, 78, 99 ! HA! :)))))
Chciałabym mieć takie wymiary. No może środkowy o dychę mniej.

Tymczasem wyglądam przez okno, żeby Wam opisać dzisiejszy księżyc, ale się schował za chmurki aktualnie.
Bo księżyc prócz wszystkich swych zadań w przyrodzie - to dla mnie na dodatek cudne pole do imaginacji!
Zwłaszcza z Debussym w duecie.
Czyż nie?

Tak więc Naturze uległość zalecając, udaję się na spoczynek nie żądając zbyt wiele od Matki Natury.
Wiosna przyjdzie, jak Ona pozwoli, a przyroda gotowa będzie.
A schudnę, jak się wczuję w fazy Księżyca.
(Lub też jak mi zaspawają lodówkę)


Wasza
upojona księżycową ciszą w Muzyce

Lewkonia :)))

piątek, 7 stycznia 2011

Nuda, choć nie bezmyślna

Droga M!

Dziękuję za troskę!
U mnie to cykliczne "napady", coś z krzyżowym odcinkiem, ale po odpowiednich ćwiczeniach znów będę śmigać. Wstaję połamana, ale jak się rozruszam, to przechodzi. Mam takiego "wariata", jak powiada mój mąż, takie urządzenie, na czym można robić brzuszki bez nadwyrężania pleców, a i plecki te rozmasować.
Na szczęście nie są to typowe korzonki, które łamią mnie raz na parę lat, jak źle stąpnę, lub się wygnę w złą stronę, bo wtedy złamana w scyzoryk nie umiem nawet skorzystać z wychodka bez zadawania sobie bólu. Ale to nic przecież w porównaniu z przewlekłymi chorobami, w których ból jest codziennością.
Przecież wiesz.
Poza tym mam zwykłą migrenę, jak przy halnym - wyczuwam go na tydzień z góry i jestem wtedy markotna i bez jaj.
Siedzimy od poniedziałku z mężem w domciu, jak dwa paluszki, bo nam dzieci hurtem powyjeżdżały, i raz po raz wzdycham do pana D.:  Nudzę się !
Wiadomo, facet włączy sobie rajdy, siatkę, piłkę nożną i zapomina o całej reszcie świata.
A ja mam posprzątane, pozmywane, prania zrobione ze 3, gotować nie muszę, bo coś tam na szybko pichcimy i ... tęsknię....pusto mi tak....
Czytać nie mogę, bo głowa pęka, telewizja chyba na wszystkich kanałach nadaje Kiepskich i podobne obrzydliwe bzdury, z nudów zaczęłam szukać materiałów do nowej (znowu, po raz 5.!) matury z języków, bo za rok wejdzie w życie, no i mnie od tego jeszcze bardziej głowa rozbolała.
Mówię więc Panu D.: Nudzę się, pograjmy w coś.
A on mi proponuje seks. (Czemu się nie dziwię...?)
Pomijając wszelkie komentarze co do prostoty męskiego umysłu - ja akurat i tego nie mogę.

To się dalej nudzę i kwękam.
Wczoraj mieliśmy z sąsiadami i ich znajomymi jechać na górki. Myślę sobie, jakoś na tych sankach i innych dupolotach się rozruszam.
Herbaty nagotowałam, ciasto spakowałam, miały być kiełbaski z ogniska i coś mocniejszego do herbaty dla dorosłych. Grzaniec już w garnku na podgrzanie czekał, a słonko świeciło ostro i było całkiem optymistycznie. Ale okazało się, że wiatr był tak silny, że pozawiewało drogi na te górki, a auto mamy raczej nieterenowe, dojść też by nie było jak, nie mówiąc o braku szans na jazdę sankami. Ekipa podjęła decyzję, że jednak nie.
No to poszliśmy na spacer z Czesiem. Faktycznie wiało tak, że czapkę trzymać musiałam, pies mało futra całego nie stracił, a miejscami do pół metra nawianego śniegu na szosie naszej było. Zrobiliśmy kółeczko wokół naszej części wioski i wróciliśmy do domu.
Wtedy też pożarłam chyba ze 4 kawałki murzynka, wypiłam całą herbatę z termosu, grzaniec zlałam do butelki i poszłam się nudzić dalej z moim mężem na kanapie.
W międzyczasie zjadłam jeszcze 3 tabletki od bólu głowy, co zdarza mi się raz na rok, bo nawet jak boli, to dopiero przy mdłościach zaczynam po nie sięgać. Ponoć źle robię, ale tak już mam.
No ale tym razem mdło mi było chyba z nudów i od przejedzenia. Bo prócz ciasta podjadaliśmy jakiś bigos, wekowany, jakąś kiełbaskę, bo co się ma zmarnować, sałatkę z fetą, pierniczki w czekoladzie i chipsy.

Poprasowałam trochę, ale znowu kręgosłup nakazał mi przestać. Bo stać w miejscu za  długo mi nie wolno. Siedzieć też. Najlepiej się jednak czuję tańcząc.
Ale jak mam tańczyć, gdy mój mąż zamęcza pilota skacząc z polsat sport na tvn turbo, i tylko goła panienka mogłaby tu coś zmienić, a to raczej nie mogę być ja, a poza tym nie wiem, czy w Trzech Króli to nie grzech jaki.
Na wpół leżąc co chwila wzdychałam pojadając winogrona ( o, jeszcze i te były pod łapką) i próbując czytać.
I tak dowzdychałam do 21.30, gdy to zaczął się wreszcie jakiś dobry film, "Aleksander", którego w całości jakoś dotąd nigdy obejrzeć nie zdołałam, bo dłuuugi.
Tym razem mówię sobie: nie po to przetrwałam w mękach do tej godziny, żeby teraz iść spać bez jakiegokolwiek pożytku z tego dnia.
Film się skończył o 1. i jestem nim naprawdę mile rozczarowana, jak powiada moja koleżanka.
Nigdy nie sugeruję się cudzymi opiniami, a nawet wbrew nim lubię obejrzeć coś z zaangażowaniem i po swojemu. I naprawdę polubiłam Aleksandra Macedońskiego za jego nowatorskie podejście do barbarzyńców, których najpierw wyżynał i podbijał (nie wiem, czy w takiej kolejności) a potem dawał im wolność i szkolił ich synów na macedońskich żołnierzy, a nawet poślubił córkę jednego z nich.
Jego kompleksy ukazane tu w tak ludzki sposób absolutnie mi teraz tłumaczą, dlaczego on te swoje podboje w ogóle rozpoczął - z taką toksyczną mamusią i despotycznym niedowartościowanym tatusiem miał zachwiane poczucie własnej wartości i musiał stać się kimś innym, by samego siebie móc cenić. A mógł sobie być zwyczajnym rachitycznym gejem, jakich wtedy było na pęczki, ograniczając się do jednej Aleksandrii i nudzić się przy jakiejś zwyczajnej macedońskiej księżniczce w jedynym swym pałacu do najbliższego zamachu stanu.
Zawsze myślałam, że on zginął w boju, a tymczasem został otruty. Być może nastąpiłoby to wcześniej bez takich strat w ludziach, jakie miały miejsce w czasie jego wypraw na kres świata.
Ale wtedy - czy ktoś mówiłby o nim Wielki? I czy uczyliby o nim w szkole?

Dlatego też ja złudzeń nie mam.
Sławna raczej nie będę.
Widzę to wyraźnie oczyma wyobraźni.
Z tej mojej kanapy, gdzie się (nie bezmyślnie) nudzę, ale to na szczęście minie.

PS
   Drugim końcem duszy cierpię jednak o wiele poważniej.
   Zmarł Krzysztof Kolberger, któremu tak dopingowałam w kolejnych jego wygranych  bitwach z rakiem.
  Walkę swą przegrał, ale walczył pięknie, żył pięknie i miał piękny
   głos. Takich postaci się nie zapomina. Wielki Aktor i Człowiek.
  A tylko takich  historia zachowa w życzliwej pamięci i tylko takiej pustki nie można opisać słowami.

Twoja
zamyślona
eL

poniedziałek, 3 stycznia 2011

Słodkiego, miłego ...


Wprowadzona w szampański humor poprzednim postem lekkim krokiem weszłam na parkiet.
Mimo szpilek, których można by używać zamiast wykałaczek, utrzymałam wzorowy pion do 3.00  dnia 1. stycznia  2011. Co nie oznacza, że po tej magicznej godzinie przestałam być damą :) I choć dziś nie poprę zdjęciami tego, co potrafię w każdym rytmie i tempie (biedny mój Pan D. z arytmią serca, na szczęście - nie nóg) stan moich prywatnych podeszew najlepiej obrazuje ogromne me zaangażowanie w edukację taneczną męża. Nawet, gdy on siedział i miał już tylko siłę patrzeć.
Jeśli zdobędę dokumentację zdjęciową od przyjaciół, podzielę się szerzej wrażeniami, dziś nadmienię tylko, że muzyczna oprawa w kulturalnej klasy lokalu przypominała nieco szczytową formę orkiestry z Batorego wraz z towarzyszącymi jej gwiazdami.. A więc - brzmienie doskonałe,  elegancja z myszką: cylinder, brokatowy smoking, mucha i ... repertuar niewykraczający poza rok 1990. Poczułam się, jak własna mama w jej najświetniejszych big-beatowych latach, gdy jej śpiewał Elvis Presley.
Mój mąż poczuł się staro.
A ja się pytam, co za znaczenie ma wiek przeboju, gdy się potrafi tańczyć ? :)))
Czy w ogóle jakiś wiek jest nam do czegoś potrzebny?
Zdecydowanie wolę świetnie zagrane złote przeboje z pocztówek dźwiękowych, niż najmodniejszą wiązankę tzw pop-rocka z ostatniej dekady naszego wieku. Zwłaszcza naszego popu.
A więc snujący się walczyk, rozhulany twist, cha-cha, czy spokojny foxtrot, samba sikoreczka, jive czy mambo, okraszone najprzedniejszym disco w stylu Travolty, mmmmm..... ależ było bosko !!!

Po tanecznym maratonie z rozkoszą schłodziłam nóżki w ... no nie, nie w szampanie... w śnieżnej zaspie :)), po czym wskoczyłam w polar, barchany i śniegowce, by z sąsiadami do świtu przesiedzieć przy ognisku na słomianych kostkach i pękać ze śmiechu z byle czego, przekrzykiwać się radośnie plotąc trzy po trzy :)))
Nadal zachowywałam się jak dama, choć wyglądem przypominałam raczej bałwana skrzyżowanego z chochołem. To za sprawą moich ciepłych polarowych gatek, do których w wiadomym miejscu poprzyklejała się słoma i wszyscy ze mnie mieli ubaw, twierdząc, że wyglądam z tyłu, jak sarenka (???).
Kurczę. Dlaczego tylko z tyłu ?
Wszyscy zachowaliśmy świetną formę, choć niektórzy z czasem woleli styl rzymski - leżąc sobie na tych kostkach w luźnej pozie i licząc gwiazdy ("mały wóz, wielki wóz, o kurde... radiowóz"), odnotowaliśmy też jeden wypadek stoczenia się biesiadnika (połączone z utknięciem między kostkami słomy), jedną obaloną flaszkę ( w śnieg) i jedno zagrożenie życia po natknięciu się na widły. Na szczęście od tępego końca :)

Po pierwszych dzwonach kościelnych uznaliśmy, że Nowy Rok powitaliśmy godnie i godnie możemy udać się na spoczynek, uprzednio demontując bałagan.
Ognisko dopaliło się samo, jako ostatnie gorące wspomnienie tej nocy.
O siódmej pozbyłam się resztek makijażu ( w każdym razie usiłowałam), posprzątałam resztki z biesiady naszych chłopaków ( no, mamusia ma jednak lepszą kondychę, bo ci padli już po 3-ciej) i pożeglowałam do łoża. tzn ... -śmy.

Na pamiątkę ostatniego wieczoru 2010 zostało nam przepyszne ciacho, absolutnie bezalkoholowe (wiem, ze jesteście troszkę zawiedzione), w związku z tym poparte lampeczką szampana "za ten Nowy Rok" :)

Ze spokojnym sumieniem mogę je polecić każdemu, kto nie jest uczulony na orzechy i surowe jabłka, nie dba o linię i nie zależy mu, by galaretka na cieście była gładka, jak stół :))

Nazywam je ciasto choinkowe, bo u mnie zawsze jest to zielona galaretka z chropowatą fakturą i na Święta B.N.
Ale piekę je, jak tylko mam ochotę, cały rok.

CIASTO:

Kruche, jakie  kto lubi. Moje jest nie za słodkie i nie za miękkie. Najlepsze na 2-3 dzień.. Nie lubię, gdy jest "mokre"

3 szklanki mąki, 2 łyżeczki proszku do pieczenie, kostka margaryny, 3/4 szklanki cukru, 3 żółtka, 2-3 łyżki śmietany,
Wylepić blaszkę cienkim ciastem robiąc "burty" dookoła. Piec 30 min, 180 stopni.
Ostudzić. Najlepiej robić dzień wcześniej.

MASA:

- 3 całe jaja i niecałą szklankę cukru ubić mikserem na parze do białości, aż się spienią i urosną (mniejszy garnek ustawiony w niewiele większym z gotującą się wodą na dnie, uwaga na paluszki !)

- na pół miękką margarynę (najbardziej lubię kasię) dodawać po trochu na zmianę  z masą i rozcierać mikserem w innej misce, aż powstanie (okropnie kaloryczny :))) krem; nie trzeba się przejmować, gdy będą grudki, albo się krem lekko rozwodni - to zginie w dalszej obróbce

- 6 dużych winnych, lekko kwaskowych twardych (cóż za wymagania) lub jakichkolwiek jabłek,zetrzeć na grubej tarce, odlać sok, gdy go będzie duża ilość

-2 szklanki różnych orzechów posiekać nie za drobno (UWAGA!!! WYBRAĆ DOKŁADNIE SKORUPKI!!!)
-pół szklanki rodzynek lekko zamoczyć i odsączyć

- wymieszać wszystko z kremem, wyłożyć na ciasto, schłodzić

GALARETKA:


- 2 opakowania, agrestowa gellwe, lub inna, nie za słodka

-rozpuścić jak w przepisie (ciut mniej wody), ostudzić, wstawić do lodówki i poczekać, aż się ściągnie jak białko jaja (mnie czasem zastyga całkiem - dodaję ciut gorącej wody, spokojnie roztrzepuję widelcem)
-wyłożyć taką "podziabaną" na ciasto z masą i nie martwić się jej wyglądem - jest bardziej świecąca i nie przeleje się pod ciasto, a mogłaby, bo masy jest tyle, że na galaretkę miejsca brak
-Wstawić ciasto do lodówki. Wydzielać rodzinie. Sobie nie żałować. Boki się wytnie :))

Życzę smacznego ciasta, szalonego karnawału oraz samych szczęśliwych zdarzeń  w Nowym Roku i cudownych niezawodnych przyjaciół, z którymi można... wiecie co :))))))))
Na parkiecie, czy choćby i na słomie :)))))



Wasza
woogie-boogie Lewkonia