...
Poranki powinno się spędzać na nieśpiesznym ożywianiu ciała i umysłu po nocnym niebycie.
Lubię więc chwile, czasem rozciągające się w godziny, kiedy sama, niesłyszana i niewidziana przez nikogo siadam na balkonie twarzą do wschodzącego słońca i w niemal całkowitej ciszy nie słysząc przejeżdżających drogą pod domem aut, stapiam się w jedno z dniem, który właśnie nadszedł z palcem na ustach.
Świeży, niesplamiony zdarzeniami, nieznany, ale pełen wiary w siebie samego.
A ja tę wiarę wdycham z zimnym powietrzem i wystawiam na nią twarz.
Porównałabym to z modlitwą pielgrzyma, który przysiadł na brzegu dnia, jak nad rzeką, i czeka na jego błogosławieństwo.
Siadam z książką, która czytana od paru dni wydaje się inna rano, niż czytana wieczorem.
Dostrzegam w niej nowe nieodkryte pierwiastki, gromadzę w sobie refleksje, które nie nawiedziłyby mnie o innej porze.
Jesteśmy tu we dwie, oddane sobie wzajemnie w ręce.
Ona - w moje.
Trzymam ją z jakimś namaszczeniem, troską i wdzięcznością, że ktoś kiedyś pisał ją z myślą o mnie, żeby mnie wzbogacić i pocieszać.
Ja - w jej.
Ręce, a raczej skrzydła, którymi mnie łagodnie otacza, unosząc ze sobą w inne obszary świadomości, w kraje, których nie zobaczyłabym na żywo, a jednak mimo to mam poczucie, że widzę je, żyję ich rytmem, rozumiem ich mowę i ludzi.
Rozchylając z ufnością do mnie swoje niebieskie okładki wytacza ze swego wnętrza całe bogactwo słów, niedoścignione piękno metafor, opisów i mądrych spostrzeżeń i uczy mnie widzieć rzeczy innymi, niż gdyby leżały przede mną każda z osobna, nie mając tej wspólnej historii, na którą się te słowa składają.
Czytam kierując twarz wprost w słońce, a mimo to nie oślepia mnie, nie razi.
Jakby chciało mi rozjaśnić umysł i pomóc dotrzeć obrazom najgłębiej, w najdalsze, najbardziej nieskalane żadną obcą myślą zakamarki mózgu i serca.
Jest prawie białe, platynowe i roztapia wokół siebie mały krąg nieba, jak palnik w ręku Boga.
Jeszcze nie parzy, tylko łagodnie ogrzewa, pobudza, pokrzepia i dodaje moim oczom blasku.
Kiedy się ludzie budzą, wszystko nabiera innego wymiaru.
Traci swoją moc, jak szampan bez bąbelków, jak zimna herbata, jak tajemniczy ogród, w którym już nie jestem sama, bo powstał w nim lekko irytujący ruch, docierają głosy, wybijające myśli z ich harmonijnego rytmu.
Słowa mówione mieszają się z tymi jeszcze rozbrzmiewającymi w głowie jak cichy plusk wypływającego z dziewiczych gór źródła, jakby ktoś wrzucał do niego kamyki. Zanurzał w nim nieproszony ręce, zakłócał jego jednostajny, łagodzący szmer.
Ten najcudowniejszy, najdoskonalszy rodzaj samotności – samotności z książką o poranku, z sobą samą, w innym świecie, w cieple ludzkich dusz z odległych czasów, ten, którego mogę jeszcze tylko doznawać patrząc na drzewa, wydmy i rozległą wodę, odczytując z nich sens istnienia i piękno życia, jakie dzięki nim jest moim udziałem, ten rodzaj samotności oczyszcza mnie, jak mantra.
Dzięki niej widzę, słyszę i czuję całą sobą.
Żadne huczne zabawy, wesołe kompanie, dalekie wyprawy ani sukcesy nie są mi tak potrzebne, jak te poranki w ciszy.
To trochę tak, jakbym była na samotnej wyspie, do której z biegiem dnia podpływa coraz więcej łodzi pełnych wrzawy i kolorów, spraw i ludzi, które z niechęcią przyjmuję, aż w końcu pochłaniają mnie i wciągają w swój pędzący dokądś świat.
Z poranka rodzi się dzień. Żałuję tych, które przespałam, i nie mogłam podziwiać tej przemiany.
To samo słońce i niebo, ale już oswojone ze sobą nie budzą już łagodnie jak szept.
Zapachy świeżej od snu ziemi nikną.
Powietrze drży uderzane dźwiękami.
Życie wokół tętni potokiem aut i kroków ludzi i uświadamia mi, że mam plany, obowiązki, zamiary, i chęci.
Dostrzegam, że mam ciało, i choć odrębne od innych ciał, to jednak składa się ono na ten potok życia i zgodnie z jego potrzebami, rytuałami, i z braku innych rozwiązań, wykonuję czynności, które w gruncie rzeczy również sprawiają mi przyjemność, choć muszę włączyć się w tłum, którego unikam, jeśli mogę.
Porzucam moją samotność z niechęcią, ale i radością, że powrócę do niej kiedy zechcę i będzie tylko moja.
Książka, którą teraz czytam, jest jak nieznana afrykańska sawanna. Roi się w niej od egzotycznych, i nie tylko, postaci, zwierząt, krajobrazów i kultur widzianych w przybliżeniu.
Okiem odkrywcy i tubylca, osadnika i humanisty.
Człowieka i zwierzęcia.
Dociera do ich codziennej istoty, do zwyczajności, ukazując niezwykłość.
Ma wiele ukrytych przesłań i niezamierzonych, ale czytelnych wskazówek.
Jedną z nich, tak oczywistą i powtarzającą się w podobnej literaturze pod różnymi postaciami, w różnych motywach i przypowieściach, jest ta o bransoletce ze skóry legwana.
Bohaterka zachwycona kolorami tego zwierzęcia zapragnęła upolować jedno, by wykorzystać jego skórę na ozdobę:
„Jaszczurki te mają tak piękne kolory, że trudno wyobrazić sobie piękniejsze.
Błyszczą jak góra drogich kamieni albo witraż w starym kościele. Gdy uciekają przed człowiekiem, na kamieniach pojawiają się smugi lazuru, zieleni i purpury. Zda się, że kolory zostają w powietrzu, jak świetlny ogon komety.”
Po zabiciu legwana stwierdziła jednak, że utracił on wszystkie swoje niezwykłe barwy, zbladł i zszarzał:
„Był szary i martwy niczym bryła betonu. (...) To żywa krew pulsująca w ciele zwierzęcia emanowała ów żar i blask. Gdy ogień wygasł i dusza uleciała, legwan upodobnił się do worka piasku.”
Z tego zdarzenia wysnuła dla siebie i innych refleksję, że każdy musi wybadać, czy rzeczy materialne i te niematerialne zachowają swą wartość również po ich śmierci, lub gdy je zechcemy mieć za wszelką cenę.
Opowieść ta nie jest tym romansem, który ogląda się w filmie.
Jej istotą nie jest romans, choć jest on drobną jej częścią.
Będąc zbyt wścibska i ciekawa zakończenia przewertowałam książkę i znalazłam miejsce, pod jej koniec, w którym jest o nim mowa.
Nie zdradzę jednak, jak opisuje go autorka, choć mam wrażenie, że nie użyła słowa „kocham”.
Więc nie dla opisu tego romansu powstała cała opowieść.
Trzeba przeczytać każde zdanie, pozwolić się wypchać opisami i anekdotami jak myśliwskie trofeum autorki., żeby rozsmakować się w tej książce i nosić ją w sobie.
Każde słowo, pięknie i malowniczo dobrane, ma swoją funkcję.
Jak koraliki w ozdobie Masajów, jak ziarnka piasku na pustyni.
I żadnego - choć mozolnie układane w całość mogą znużyć, gdy zechce się lekkiej lektury - nie można uronić.
Dopiero wtedy opowieść ta nabierze pełni kolorów.
Jak skóra legwana, w którym tętni życie.
...
Poproszona przez Ikę o przyłączenie się do zabawy "Mój księgozbiór" tytułem wstępu przytaczam powyższy tekst, jako (nieodosobniony zresztą) dowód miłości do książek.
To fragment zupełnie zwyczajnego księgozbioru, podaję go Wam na przystawkę.
To fragment zupełnie zwyczajnego księgozbioru, podaję go Wam na przystawkę.
Posmakujcie jej i pobawcie się chwilę w zgadywankę - co to za książka????
A ja idę poodkurzać resztę :)
PS. Nie podglądajcie w googlach - poszukajcie w sercu
CDN :)))
Lewkonia